BERLINALE 2025: ZWYKŁY WIECZÓR NA BROADWAYU

Data:
Ocena recenzenta: 6/10

Richard Rogers w duecie z autorem tekstów Oscarem Hammersteinem II stworzyli jedne z najbardziej ikonicznych, amerykańskich musicali. Począwszy od "Oklahomy!" jeszcze w latach 40., przez "Króla i ja" (1951), na "Dźwiękach Muzyki" (1959) skończywszy. Byłoby tego pewnie więcej, gdyby nie śmierć tego drugiego w 1960 roku. Musicale Rodgersa i Hammersteina II zdobyły w sumie 35 nagród Tony Award, 15 Oscarów, 2 nagrody Pulitzera, 2 nagrody Grammy i 2 nagrody Emmy. "Blue Moon" nie jest filmem o nich, ale o innym literacie, który swoim dziarskim charakterem, ekstrawaganckim podejściem do życia i talentem w posługiwaniu się słowem wprowadził do amerykańskiej popkultury duet Hart & Rogers jeszcze w latach 20.

Tytułowe "Blue Moon" to jeden z utworów autorstwa tego duetu. Wypromowała go Jean Harlow w filmie z 1934 roku, ale to nie była jeszcze wówczas wersja ostateczna, po którą dekady później sięgali i Elvis Presley, i Bob Dylan. W pewien sposób zawiła geneza powstania tej piosenki obrazuje postać Lorenza Harta, na którym skupia się film Richarda Linklatera. A właściwie, oddając sceniczny rodowód twórczości bohaterów "Blue Moon" i ich wkład w teatralne dziedzictwo, film w formule teatru telewizji. Jest scena i są słowa, bo to na nich skupiała się twórczość Harta.

 

Świat pogrąża się w wojennej zawierusze, jest rok 1943 i coraz więcej państw traci swoich żołnierzy na rozszerzającym się froncie, a na Broadwayu trwa premiera"Oklahomy!" - krzepiącego widowiska z muzyką Richarda Rogersa (Andrew Scott) i piosenkami ze słowami Oscara Hammersteina II (Simon Delaney). Lorenz Hart (Ethan Hawke) nie kibicuje w teatrze swoimu przyjacielowi i niedawnemu współpracownikowi. Siedzi w barze nieopodal, gdzie po premierze ma odbyć się celebracja wielce prawdopodobnego sukcesu twórców "Oklahomy!". Zaczepia barmana, obsługę i przypadkowy gości, zapraszając ich natarczywie do wysłuchania tego, co ma do powiedzenia. 

 

A Hart to mówca szalenie błyskotliwy i elokwentny. Potrafi mistrzowsko operować słowem. Opowiada o teatrze, swojej pracy, karierze, dwa razy młodszej dziewczynie, w której się zadurzył i jak ten uczniak czeka na sygnał, czy uczucie jest odwzajemnione. Recenzuje twórczość własną i innych. Brzmi to trochę jak barowy monodram, a trochę jak spowiedź kogoś, kogo własne wybory życiowe zagoniły do zawodowego i osobistego narożnika. Mającego świadomość niebezpiecznie bliskiej ostateczności sytuacji. Linklater nie tworzy tu opowieści o człowieku, który żył jak chciał. Bardziej o takim, który miał nadzieje i snuł plany, ale przegrał starcie ze swoimi nałogami i autodestrukcyjnym temperamentem. Takim, co pisanie własnej historii zakończył zdecydowanie przedwcześnie. Mimo że otoczenie było wobec niego raczej serdeczne, choć poszczególne jednostki wolały orbitować wokół tych, którym akurat się wiodło. W 1943 roku Hartowi nie wiodło się za dobrze. Jego żarty i jowialna poza wyglądały coraz bardziej ponuro. 

 

"Blue Moon" stara się oddać sprawiedliwość niekwestionowanemu geniuszowi Lorenza Harta i pokazać ambiwalencję tej postaci. Jak w tych otwierających film cytatach osób, które miały z nim styczność. Jedna określiła go mianem najzabawniejszego gościa, jakiego znała. Inna nie spotkała nigdy kogoś tak smutnego. Za życie ikonę i źródło inspiracji - jak w przypadku filmowego E.B. White'a (Patrick Kennedy), któremu jedna głupiutka anegdotka Harta miała pomóc stworzyć postać Stuarta Malutkiego (w rzeczywistości tak nie było, tu scenarzysta "Blue Moon" nieco puścił wodze fantazji). 

 

To też film, który jest fajnym świadectwem epoki. Największych czasów świetności Broadwayowskich musicali. Gal i premier, po których czekało się na spływające telegramami pierwsze opinie krytyków. Tych znało się z imienia i nazwiska, miało z nimi mniej lub bardziej przyjazne relacje. Gwiazdy były na wyciągnięcie ręki, jeśli udało się wkręcić w odpowiednie towarzystwo. W jeden wieczór można było wygrać wszystko i przegrać życie, gdy pianista grał w tle znane melodie.