CANNES 2019: Legendy z Fabryki Snów

Data:
Ocena recenzenta: 7/10

25 lat po premierze i Złotej Palmie dla "Pulp Fiction" Quentin Tarantino znów prezentuje w konkursie w Cannes swój film. Bardzo autotematyczny i bardzo w jego stylu. Przypominający o tym, że kino to magiczny wehikuł czasu, który potrafi zmieniać rzeczywistość. Jest prawda czasu i prawda ekranu - zdaje się przekonywać amerykański reżyser.

Jak na znakomitego twórcę i wielkiego kinofila przystało Tarantino zrobił film o kinie. Jego nieograniczoności w opowiadaniu historii, którą limituje właściwie tylko fantazja filmowców. O magii tworzonej na planie, która ożywa podczas kinowych seansów. Jak wtedy gry grana przez Margot Robbie Sharon Tate idzie do kina i ogląda naiwną komedię, w której zagrała drugoplanową rolę. Rozpiera ją duma i wzruszenie zwłaszcza wtedy, gdy publiczność autentycznie bawią perypetie jej postaci. 

Zresztą wszystko, co związane z filmem jest wyjątkowe. Westernowy gwiazdor Rick Dalton (Leonardo DiCaprio) może być pijakiem i ignorantem, ale w swój zawód wkłada całe serce. Potrafi to docenić każdy, nawet 8-letnia dziewczynka stawiająca pierwsze kroki w branży i prezentująca zdecydowanie wyższy poziom profesjonalizmu w podejściu do pracy niż jej doświadczony kolega. Dalton nie zawsze pamięta tekst, może pojawiać się na planie wczorajszy, ale gdy gra swoją postać, nie ma nikogo lepszego do roli szorstkiego utracjusza na Dzikim Zachodzie. Łączy go bliska relacja z Cliffem Boothem (świetny Brad Pitt), który pełni rolę jego kierowcy, osobistego kaskadera, ale przede wszystkim przyjaciela. Również połączyło ich kino.

"Once upon a time in Hollywood" to Tarantinowski odpowiednik "Złotych Czasów Radia" Allena. Najbardziej nostalgiczny film w dorobku reżysera i - dosłownie - rozczulająca bajka ukryta za efektowną kotarą błyskotliwej i prowokacyjnej czarnej komedii oklejona jego znakami firmowymi. Kilka filmów w jednym. Próba oddania klimatu Hollywood i Los Angeles w naprawdę ostatnim momencie tzw. ich złotej ery. Quentin nie ma prawa dokładnie pamiętać 1969 roku, miał wtedy 6 lat, więc fantazjuje na ten temat. Kręci film na taśmie i w kolorystyce tamtej epoki. Wyobraża sobie ten czas jako erę triumfu telewizji (seriale przyciągały przed ekran nawet bandę Charlesa Mansona) czy moment świetności jego ukochanych westernów. To ukształtowało jego wrażliwość i filmowe DNA, którym jest wierny do chwili obecnej. Najważniejszym wydarzeniem tego okresu była tragedia w kalifornijskim domu Romana Polańskiego (Rafał Zawierucha pojawiający się na ekranie przez jakieś kilkadziesiąt sekund), która jak fatum wisi nad fabułą "Once upon a time in Hollywood", ale i w tym przypadku, gdy przyjdzie nam się z nią w końcu zmierzyć, Tarantino udowadnia, że w kinie nawet tragiczne fakty rządzą się swoimi prawami i żyją nieco innym życiem. Na tym polega właśnie ta fetyszyzowana, cudowna magia kina.

Zwiastun: