CANNES 2021: FARHADI, HANSEN-LOVE, LEMERCIER

Data:

BOHATER
reż. Asghar Farhadi
Konkurs Główny

Gdzie leży prawda, czym jest prawda itd. Wszystkie pytania dotyczące prawdy zadaje Asghar Farhadi w „Bohaterze” - swoim najlepszym filmie od czasów znakomitego „Rozstania”. Po trochę nieudanym flircie z Zachodem, gdy Irańczyk próbował swoje misterne dramaty wtłoczyć w rzeczywistość innego kręgu kultury, powraca do uwarunkowań, które zna i czuje najlepiej. W końcu dylematy jego bohaterów zawsze pełne były społecznych kontekstów, a ich tragizm często wynikał z tego, jak stanowione przez państwo prawa i zasady regulują sytuację jednostek w Iranie. W „Bohaterze” najważniejszą rolę drugoplanową grają system rozwiązywania sporów między dłużnikami i wierzycielami oraz realia XXI wieku, gdzie sędziami moralności zostają wszyscy z dostępem do internetu. Siedemnaście złotych monet dzieli Rahima (Amir Jadidi) od powrotu na wolność, co pozwoliłoby mu odbudować dawne życie w nowej wersji. Mężczyzna za kratki trafił za niespłacone długi. Niegdyś ówczesny teść pożyczył mu niemałą sumę pieniędzy na rozkręcenie biznesu, by młoda para miała szansę na dobry start. Nic takiego się jednak nie wydarzyło. Biznes się nie udał, fundusze przepadły, małżeństwo się rozpadło. Nie mogąc rozliczyć się z pożyczkodawcą, Rahim zgodnie z obowiązującym w Iranie prawem trafia do więzienia i pozostanie tam, dopóki jego zobowiązania nie zostaną uregulowane. Wolność dłużnika leży w rękach i dobrej woli tego, któremu jest winien pieniądze. Po trzech latach odsiadki Rahim wychodzi na 2-dniową przepustkę, by spróbować odzyskać zszarganą reputację, ale przede wszystkim powrócić na łono rodziny. Nadzieja na odmianę losu pojawia się wraz ze znaleziskiem jego nowej partnerki. Farkhondeh (Sahar Goldust) weszła w posiadanie torebki z monetami, których wartość równa się połowie feralnego długu Rahima. To dobra podstawa do tego, by dogadać się z wierzycielem, zakończyć dawne waśnie i odzyskać wolność. Na mężczyznę czeka nie tylko Farkhondeh i krewni, których uwiera finansowa niemożność pomocy Rahimowi, ale również 10-letni syn, który zdecydowanie najmocniej przeżywa rozłąkę z ojcem.

czytaj dalej >>>

 


WYSPA BERGMANA
reż. Mia Hansen-Love
Konkurs Główny

Malownicza wyspa Fårö na Morzu Bałtyckim swoją popularności zyskała nie ze względu na zapierające dech widoki czy niesamowitą infrastrukturę wakacyjną, ale dzięki Ingmarowi Bergmanowi, który tam mieszkał i nakręcił część swoich filmów, w tym "Jak w zwierciadle" (1961), "Personę" (1966) czy "Sceny z życia małżeńskiego" (1973). Z tą ostatnią fabułą koresponduje "Wyspa Bergmana" - ryzykowny projekt Mii Hansen-Love. Dlaczego ryzykowny? Bo wszystko, co wchodzi w dialog z legendą szwedzkiego mistrza, należy rozpatrywać w zero-jedynkowych kategoriach. Bohaterami scen z życia małżeńskiego Francuzki jest para reżyserów - Chris (Vicky Krieps) i Tony (Tim Roth), którzy na Fårö przyjeżdżają, by pracować. Trochę rozprasza ich wszechobecna aura Bergmana. Nie potrafią odmówić sobie wycieczek krajoznawczych śladami Szweda, powrotów do jego kina w oryginalnej scenerii, gdzie te powstawały, a nawet buszowania w sklepie z pamiątkami. Chris i Tony większość czasu spędzają jednak osobno, choć raczej nie z powodu dławiącego ich związek kryzysu. Drobne napięcie i małe tarcia są wyczuwalne, acz najostrzej sprzeczają się oni o kino Bergmana, wynikają z tego, że w tym małżeństwie koegzystują dwie wyraziste, artystyczne dusze o różnych wrażliwościach, które nieustannie się ze sobą konfrontują i rywalizują. Dla Hansen-Love, której prywatnie partnerem przez wiele lat był Olivier Assayas, to na pewno ważny, osobisty temat. Świadczy też o tym delikatność, z jaką reżyserka dotyka tego tematu. Nie ma jednak do powiedzenia na ten temat nic odkrywczego czy ciekawego i chyba mając swoich własnych ograniczeń pełną świadomość, w pewnym momencie na naszych oczach ożywają bohaterowie innego romansu, którzy pochodzą z kart scenariusza stworzonego przez Chris najprawdopodobniej tamtego lata na Fårö. Mia Wasikowska i Anders Danielsen Lie odgrywają role kochanków, którzy spotykają się po latach i próbują zmierzyć się z pytaniem, czy pomimo upływu czasu tli się w nich jeszcze dawne uczucie. Struktura "filmu w filmie" to najfajniejszy element, jaki skonstruowała Hansen-Love. Włącza on tryb niezobowiązującej zabawy filmowymi warstwami, wyłącza nawiązania do Bergmana, choć nowa historia to znów nic nadzwyczajnego. Lekka i letnia opowiastka, przyjemnie sentymentalne i totalnie banalna.

 

ALINE
reż. Valérie Lemercier
Pokazy Specjalne

Valérie Lemercier naprawdę musi uwielbiać Céline Dion, skoro nie mając błogosławieństwa wokalistki i tak zdecydowała się zrealizować "nieoficjalną", filmową biografię Kanadyjki. W jej fabule bohaterka nazywa Aline Dieu, poza tym wszystko się zgadza, w tym przede wszystkim piosenki. Udało się pozyskać nie tylko dużo dawniejszych, francuskich przebojów Dion, ale też "My Heart Will Go On" (niezbędne, by odtworzyć słynny, Oscarowy występ) czy "I'm Alive" (swoisty hymn epoki Las Vegas). Choć Céline urodziła się dopiero pod koniec lat 60., film cofa się aż do lat 30., gdy rozpoczęła się historia jej rodziny. Wtedy to mieli poznać się państwo Dion/Dieu, początkując bieg wydarzeń prowadzący do narodzin piosenkarki - ich w kolejności 14 dziecka. Mała Aline od najmłodszych lat kochała śpiewać. Dzięki determinacji swojej i rodziców w wieku 12 lat trafiła pod skrzydła Guy-Claude'a (Sylvain Marcel) - menedżera i późniejszego męża, postaci wzorowanej na ukochanym Dion, René Angélilu. Ten związek powinien być potencjalnie największym niebezpieczeństwem dla niezobowiązującego biophicu. Céline i René dzieliła duża różnica wieku, ale w filmie Guy-Claude najpierw nie wykazuje żadnego romantycznego zainteresowania swoją młodziutką podopieczną, a gdy Aline wraca po makeoverze i w bardziej odpowiednim wieku to ona planuje, jak uwieść starszego mężczyznę, ku rozpaczy własnej matki. Bohaterka jest w tym tak nieporadna i niewinna, że trudno jej nie kibicować, podzielając wiarę Aline w to, że Guy-Claude jest miłością jej życia. Dziwactw w tej fabule jest więcej. Lemercier nie tylko film wyreżyserowała i napisała scenariusz, ale też zagrała główną rolę, wcielają się w wokalistkę w każdym wieku - gra ją, gdy ta jest 5-latką, jak i 50-latką, osiągając komiczny efekt. Młoda Aline, jeszcze niedostatecznie urodziwa, wygląda na starszą niż jej dorosła wersja. Film odtwarza najważniejsze wydarzenia z muzycznej biografii Dion, od sukcesu na Eurowizji, przez podbój Ameryki z Oscarowym epizodem, po kłopoty z głosem i przeprowadzkę do Las Vegas. To wszystko rozgrywa się jednak na tle wielkiej miłosnej historii Aline i Guy-Claude'a, w której dużo miejsca poświęcono problemom wokalistki z niepłodnością oraz chorobie jej męża. Budżetu starczyło nawet na odwzorowanie barokowej sukni ślubnej i diademu Swarovskiego. Czy ten oczywisty kicz w ogóle da się oglądać? Możecie się zaskoczyć. "Aline" korzysta z tego, że sama Céline Dion to szalenie barwna osobliwość w show biznesie. Gdy bohaterka filmu podgrzewa jedzenie suszarką do włosów albo gubi się we własnej, pokaźnych rozmiarów rezydencji, łatwo uwierzyć, że to mogło zdarzyć się naprawdę. Lemercier potrafiła opowiedzieć tę historię z humorem i lekkością, dostarczając odpowiednią dawkę biograficznych atrakcji, ale zawsze unikając języka tabloidowej sensacji. Do tej pory Céline Dion była dla mnie postacią całkowicie obojętną, a po "Aline" chyba zawsze będę już o niej myśleć z odrobiną sympatii.