CYRK ZWANY FOLKIEM
Bob Dylan jest jednym z niewielu artystów na tej planecie, który nic nie musi. Ma już swoje lata, na stałe zapisał się w historii muzyki, jest ikoną popkultury, dostał nawet Nagrodę Nobla, którą mógł nonszalancko zignorować i nikomu nic do tego. Wokół Dylana i jego pokolenia wyrosło tyle legend i historii, że będą stanowić one niewyczerpane źródło inspiracji dla współczesnych, nieustannie rozpalać wyobraźnię, przez co budowane im będą kolejne pomniki.
James Mangold ze swoim filmem trochę staje się też trybikiem w tej machinie mitologizowania postaci z przeszłości. "Kompletnie Nieznany" to dość schematyczny i narracyjnie bardzo konwencjonalny biophic, oddychający prostymi, ale wielkimi (bo powszechnie znanymi) piosenkami wykonywanymi przez TYCH ludzi. Zapełniających koncertowe sale, śpiewając melancholijne, akustyczne utwory, a najczęściej folkowe klasyki, reinterpretowane barwą głosu i wrażliwością wokalistki lub wokalisty. Ładnie wyglądających w jeansach, sztruksie, flaneli i skórzanych kurtkach. Za wszelką cenę starających się ocalić swoją wolność, indywidualizm i wartości w dynamicznie zmieniającym się i komercjalizującym się świecie.
"Kompletnie Nieznany" rozpoczyna się wraz z przybyciem Boba Dylana (Timothée Chalamet) - jak mówi tytuł - anonimowego chłopaka z gitarą do Nowego Jorku, chcącego poznać genialnego i aktualnie nieuleczalnie chorego pieśniarza oraz swojego idola Woody'ego Guthrie'ego (Scoot McNairy), by zagrać mu utwór, który dla niego napisał. Przy okazji trafia też na będącego u szczytu Pete'a Seegera (Edward Norton), a stąd już prowadzi prosta droga na folkową scenę, którą ostatecznie wraz z płytą "Highway 61 Revisited" z 1965 roku, gdy filmowa opowieść Mangolda się kończy, Dylan mocno wstrząsa.
Jakkolwiek "Kompletnie Nieznany" nie jest aż tak idiotycznie konfekcyjny jak "Bohemian Rhapsody", choć także zawiera te banalne wtręty, *na które wszyscy czekają*, to dokładnie taki film, jakiego należy się spodziewać po rzemieślniku pokroju Jamesa Mangolda. Ale jest tu jedna rzecz, która jest fajna. To oczywiście postać Boba Dylana, której nikt nie idealizuje i nie wybiela. Wypadający jeszcze gorzej na tle tak poczciwych osób jak Sylvie Russo (Elle Fanning) czy autentycznych ideowców pokroju umierającego Guthrie'go, nie wadzącego nikomu Seegera czy pięknej i szczerej Joan Baez (Monica Barbaro).
W "Kompletnie Nieznanym" Dylana nie da się lubić. Im robi się bardziej sławny, tym gorszym staje się kumplem, bardziej kapryśnym i nieznośnym współpracownikiem, egoistycznym partnerem życiowym, dalekim od ideału idolem tłumów. Gdy przybiera pozę buntownika, chcącego ruszyć skostniałe fundamenty swojego środowiska, wydaje się, jakby w pierwszej kolejności chciał zrobić na złość wszystkim dookoła, a gdzieś dalej chodzi o artystyczny i zawodowy krok naprzód. Dylan u Mangolda to pozer i niewdzięcznik, w którym jest też coś smutnego i posępnego. Ciężko bowiem stwierdzić, czy ten wielki wizjoner odczuwa w ogóle satysfakcję z tego, co robi, czy odnajduje w tym jakąkolwiek radość. Ta aura niepokornego, niedostępnego, niedefiniowalnego artysty, a jeszcze bardziej człowieka, przez dekady tworzyły jego legendę.
Sam Bob Dylan o tym filmie wypowiedział się chyba raz, gdy wyraził nieśmiałe przekonanie, że fabuła będzie w porządku, bo Timothée Chalamet to dobry aktor i na pewno dobrze zagra rolę, którą dla niego napisano. Był ceremonialnie miły, jak rzadko kiedy w "Kompletnie Nieznanym". Widać również, że nasz geniusz nie trzyma ręki na pulsie współczesnego kina, bo Chalamet gra go raptem przyzwoicie, będąc przede wszystkim tym bezbarwnym, odrobinę ponad przeciętnym aktorem, którego - co zdarza się często - przyćmiewa większość bohaterów drugiego planu.