GO WITH THE FLOW
Do szerokiej, kinowej dystrybucji trafiło właśnie "Flow" - animowana, skromna produkcja, która swoją premierę miała w jednej z pobocznych sekcji na zeszłorocznym festiwalu w Cannes. Wówczas nie zyskała większego rozgłosu i uznania, ale kilka miesięcy później okazało się, że to nie tylko jedno z najważniejszych, eksportowych dzieł w historii łotewskiej kinematografii, ale główny faworyt do najgłośniejszych nagród sezonu, z Oscarem na czele (a nominacje ma aż dwie!). Złoty Glob, który "Flow" zdobyło niedawno, już można oglądać w Muzeum Narodowym w Rydze. Jakkolwiek ta niesamowita podróż animacji Gintsa Zilbalodisa się zakończy, zarówno sam film, jak i towarzyszące mu okoliczności, to jedna z najbardziej rozczulających historii, jaka wydarzyła się we współczesnym kinie.
Gints Zilbalodis to chyba miły i na pewno zaangażowany w swoją pracę gość. I całkiem zdolny, bo w przypadku swoich filmów odpowiada za wiele ich aspektów takich jak reżyseria, scenariusz, montaż, a nawet stworzenie muzyki/udźwiękowienie. Przejrzyjcie sobie jego profile w mediach społecznościowych, gdzie z autentyczną pasją opowiada o kulisach powstania "Flow", zdradza różne produkcyjne tajemnice, opowiada o rzeczach, o które nikt nie pyta, a które okazują się naprawdę ciekawe. Ja wiem, że to mała i raczej nic nie znacząca rzecz w kontekście wielkich akcji promocyjnych, które urządza się filmom aspirującym szczególnie do amerykańskich nagród, ale to fajna sprawa. Buduje się w ten sposób nie tylko zainteresowanie tytułem, ale też małą legendę wokół niego.
"Flow" wpisuje się też w ten kapitalny trend, który stał się bardziej doniosły za sprawą "Psa i robota" sprzed roku. I nie chodzi o to, aby wyeliminować z tego typu filmów dialogi, których obie produkcje nie posiadają. Pokazują natomiast, że animowane kino, pozornie przeznaczone dla (naj)młodszej widowni, wcale nie musi się ograniczać do pewnych kategorii wiekowych, ale łączyć pokolenia. Gdy dla jednych film będzie po prostu sympatyczną przygodą z uroczymi, zwierzęcymi bohaterami, dla innych - melancholijną refleksją nad losem naszego świata, który nieuchronnie zdaje się zmierzać ku klimatycznej katastrofie.
Bo dzieło Zilbalodisa jest tyleż magiczne, ile prowokacyjne. Czarny kotek, pocieszny labrador, zaspana kapibara, zawadiacki lemur i majestatyczny ptak trafiają na wspólną łódź, bo świat wokół nich zalała woda. Tego, co znali i gdzie egzystowali, właściwie już nie ma. Z prądem płyną gdzieś, nie wiedzą gdzie, starają się przeżyć, po drodze mijając dowody na istnienie tamtego świata - opustoszałe budowle, dryfujące na falach przedmioty nie należące już do nikogo. Tę apokalipsę sami na siebie sprowadzamy - zdaje się mówić, zupełnie nie tendencyjnie i nie oskarżycielsko, tej dorosłej widowni "Flow". Tej młodszej przekazuje mądrą lekcję - o wartości współpracy, o różnicach, będących naszą siłą, o determinacji, jaką warto w sobie pielęgnować i nadziei, której nie można tracić.