Współczesne Chiny – kraj niesamowitych sprzeczności, bo z jednej strony to lider ekonomicznych przemian, najszybciej modernizujące się państwo świata, będące w czołówce gospodarczych potęg globu. Z drugiej zaś, to miejsce, gdzie człowieka sprowadza się do roli nieistotnego trybika w mechanizmie, jeśli postępuje zgodnie z tworzonymi przez państwo instrukcjami i schematami, będzie mógł się cieszyć względnym spokojem. Bunt przeciwko reżimowi i choćby najmniejsze przejawy niesubordynacji obywatelskiej tłumione są bezwzględnie i brutalnie. Z portretem współczesnej, chińskiej rzeczywistości mierzą się dwa filmy, prezentowane w tej edycji Festiwalu Filmy Świata Ale Kino!
Nagrodzone Złotym Lampartem w Locarno „Ferie Zimowe” to wiwisekcja stosunków społecznych, panujących na bezrefleksyjnej, chińskiej prowincji. Zaskakuje sporą dawką absurdalnego humoru oraz celnością w punktowaniu wad obserwowanej społeczności. W filmie Li Hongqi podglądamy różne osoby w czasie końcówki zimowej przerwy: paru nastolatków, dzieci i dorosłych. Młodzi ludzie są znudzeni, dorośli nimi niespecjalnie zainteresowani, zaś kilkuletnie dzieciaki, obserwując starszych od siebie, totalnie zrezygnowane. Mały chłopiec marzy o pozostaniu sierotą, by uwolnić się od apodyktycznego wujka, który każdą, wynikającą z naturalnej, dziecięcej ciekawości dyskusję w końcu bezpardonowo ucina, grożąc podopiecznemu „kopniakiem w tyłek”. Spostrzeżenia małej dziewczynki przy kuriozalnych rozmowach nastolatków wydają się być refleksją starego, doświadczonego mędrca. Nauczyciel w klasie wygłasza do uczniów namiętną tyradę, jak mało znaczą i że w gruncie rzeczy nie mają wielkich szans na życiowe spełnienie. Szkoda tylko, że bezpretensjonalny, satyryczny dowcip i ciekawe wnioski z obserwacji społecznej u Li Hongqi opakowane zostały w totalnie nieatrakcyjną formę. Nie chodzi nawet o to, że otoczenie, w jakim toczy się akcja „Ferii Zimowych” jest straszliwie nudne, monotonne i brzydkie – przy nim nawet okolice opuszczonych, wałbrzyskich biedaszybów to miejsca całkiem przyjemne. Chodzi o statyczną pracę kamery, która sprawia wrażenie niemalże osadzonej na statywie. Przez cały film wracamy do kilku miejsc, ukazywanych praktycznie cały czas z tej samej perspektywy. Niewiele istnieje scen, kiedy reżyser decyduje się pokazać oszczędną, bo okazującą przecież przyzwyczajenie do nudy, mimikę swoich bohaterów, zrobić jakieś zbliżenia. Trudno jest angażować się w film, który jednak męczy swoją przesadnie surową, statyczną formą, nawet jeśli jego treść jest sensowna i interesująca.
Znudzone nastolatki w czasie ferii zimowych.
Przez pryzmat balastu historycznej przeszłości oglądamy współczesne Chiny w „Razem i osobno” - filmie, który zdobył na MFF w Berlinie w tym roku Srebrnego Niedźwiedzia za scenariusz. Quanan Wang, twórca znanego w Polsce „Małżeństwa Tui”, znakomicie pokazuje w swoim filmie chińską potęgę i niezwykły nacisk państwa na rozwój. Szanghaj, zwany „mikrokosmosem Chin”, w „Razem i osobno” jawi się jako najnowocześniejsze miejsce na ziemi, gdzie największe atrakcje turystyczne i wizytówka miasta zarazem to kilkusetmetrowe wieżowce oraz superszybki, miejski pociąg. To także metropolia, gdzie mieszkańcy starych osiedli są wysiedlani i przenoszeni do wielkich, bezdusznych blokowisk, a urzędnicze absurdy i nadgorliwie przestrzegane przepisy kwitną w najlepsze. Na tym tle po 50-latach rozłąki z Tajwanu wraca do ojczyzny weteran Kuomintangu, który po przegranej wojnie z komunistami musiał opuścić kraj, zostawiając ciężarną ukochaną bez słowa wyjaśnienia. Teraz po paru dekadach rozłąki ponownie kontaktuje się z kobietą i odkrywszy, że ich uczucie przetrwało próbę czasu, proponuje jej wyjazd do Tajwanu. Problem w tym, że sędziwa pani ma rodzinę – męża, dzieci i wnuczęta, którzy z pozoru sprawiają wrażenie bardzo przywiązanych do rodzinnych więzów osób. Okazuje się jednak, że mąż nie widzi żadnych przeciwwskazań w wyjeździe swojej małżonki z dawnych kochankiem. Protestują jedynie dzieci, ale w swych argumentach nie są specjalnie przekonujące. Zapowiadane na wzruszające kino, „Razem i osobno” w tym momencie staje się niezrozumiałą parodią chińskiej rodziny. Śmieszną, ale w przeciwieństwie do humoru z „Ferii Zimowych”, bardziej prostacką i banalną w swym dowcipie. Mam wątpliwość, czy Quanan Wangowi o taki efekt właśnie chodziło, bo jednak trywialna, pozornie melodramatyczna historia rodzinna, na której cały film się skupia, jest dość przeciętna i nie pasująca do ciekawego portretu wielkiego Szanghaju, który możemy oglądać na drugim planie.
Spotkanie rozdzielonych przed laty kochanków w "Razem i osobno".
„Ferie Zimowe” oraz „Razem i osobno”, filmy niepozbawione sporych wad, to jednak krok w dobrym kierunku, by otworzyć przed światem drzwi do poznania współczesnych stosunków społecznych panujących w Chinach. Ich twórcy świetnie opanowali subtelną krytykę chińskiej rzeczywistości, więc gdyby tylko popracowali nad formą i sposobem lepszego prezentowania relacji międzyludzkich, wówczas na pewno bardziej zasługiwaliby na nagrody, których filmy reprezentujące chińską kinematografię w ostatnim czasie zdobyły już niemało.
Bardzo byłaś łaskawa w swojej recenzji dla "Razem i osobno". Podobnie zresztą jak recenzent Stopklatki, który pisze:
I jakby uciął w tym miejscu to pełna zgoda, jednak dodaje też:
Jaki znów kontemplacyjny klimat? Klimat właśnie był typowo telenowelowy. To taka soap opera przywdziana na szybko w gustowne ubranie, nie pasujące jednak zupełnie do okazji.
Chętnie obejrzę dla porównania "Ferie zimowe" bo, z tego co piszesz, tam dowcip był przynajmniej założony przez reżysera, a nie wynikający z nieudanych scen dramatycznych...
Ja wiem, czy łaskawa? Kiedy widzieliśmy zwiedzanie Szanghaju czy też całą sytuację z aktem ślubu, to było naprawdę niezłą satyrą społeczną i jak sobie o tym przypomnę to myślę, że reżyserowi mogło chodzić jednak o pokazanie tego dramatu rodzinnego z takim właśnie przymrużenia oka. Niemniej zakładając komediowość filmu czy też nieudany dramatyzm, to i tak mamy do czynienia z dowcipem albo prostackim, albo niezamierzonym. Ale nie jest to przecież katastrofalnie zły film.
Fakt, scena ślubu była ewidentnie śmieszna w założeniu. Zwiedzanie Szanghaju chyba również, choć z drugiej strony oglądając stare filmy radzieckie na Sputniku też miałem wrażenie, że reżyserzy po prostu nabijali się z propagandy (bo przecież nikt o zdrowych zmysłach tak bezpośrednio i prostacko, nie wykładałby komunistycznych idei!) -- ale to właśnie była propaganda.
Jeśli chodzi natomiast o śpiewy przy kolacji z winem ryżowym to tu już zupełnie nie wiem o jaki efekt chodziło reżyserowi...
Chętnie pogadałbym z kimś z Tajwanu lub Chin na temat odbioru tego filmu -- myślę, że moglibyśmy mieć kompletnie różne opinie w dużej mierze wynikające z niemożności przetłumaczenia piosenek, czy specyficznych dowcipów w dialogach. Być może "Miś" Chińczykowi też wydałby się żenujący...