Apocalypse Now - bo czasem nie wiadomo, o co chodzi

Data:
Ocena recenzenta: 10/10
Artykuł zawiera spoilery!

W związku z dość niepochlebnymi recenzjami filmu (tak, tak, to Wy - kocio i MuadiM) postanowiłem wziąć go odrobinkę w obronę. Odrobinkę, bo nie będę perswadował nikomu, że brak akcji (lub też akcji wartko się toczącej) jest fajny, gra aktorska wbrew pozorom jest wybitna (tak, tak, wiecie, że Sheen, coby wiarygodnie zrobić scenę hotelową pił przez tydzień, a lustro rozbił naprawdę, w rzeczywistości, ręka w szkło?), muzyka dobrana została idealnie (dlatego szybko powinniście zmienić zdanie, już-już, schnela!) itd. De gustibus non disputandum est, więc odniosę się jedynie do sensu dzieła. Chociaż nie lubię rozmów w stylu "co autor miał na myśli", tym razem... ach... dla Coppoli fszysko.
Jeszcze, coby upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, to pogdakam sobie przy okazji coś w odpowiedzi na słowa umbrina, który to stwierdził jeszcze, że te dwie sceny występujące jedynie w wersji rozszerzonej są niepotrzebne. Bo ja wiem?... Chyba będę musiał obejrzeć jeszcze wersję "podstawową" (w końcu, nareszcie), ale póki co po kilku seansach reżyserskiej nie odczuwam absmaku związanego z tymi dodatkowymi minutami ukradzionymi z mojego życia. A to z dwóch powodów, w sumie. Ale! Ale! Nie tak szybko, bo coby móc to wytłumaczyć, najpierw muszę napisać, o czym wg "Czas apokalipsy" tak w ogóle jest, tak więc najpierw meritum, później resztka.

Jak wiadomo "Apocalypse Now" bazuje (ale tylko bazuje, nie jest adaptacją) lub też zainspirowane zostało (jw.) "Jądrem ciemności" (ba! ale wg mnie "Apocalypse Now" jest dużo ciekawszym studium ludzia). Żeby ruszyć w kierunku czasu apokalipsy najpierw jednak zajmijmy się jądrem ciemności człowieka.
U Conrada Marlow wędruje w górę rzeki Kongo, żeby przywieźć chorego geniusza odpowiedzialnego za dostarczanie kości słoniowej. Jest w tym absolutnym liderem wśród wszystkich "pionierów". Okazuje się jednak, że czyni to w sposób "nieetyczny" - zabija biednych Murzynów, nabija ich głowy na pale, wykorzystuje ich i (o zgrozo!) pozwolił z siebie zrobić bóstwo - jego wielkość jest wyznawana przez czarnoskórych mieszkańców wioski.
No i jest zły, tak po prostu. Nie dlatego, że coś. Conrad stwierdza - zasady są zasadami i tyle. Trzeba ich przestrzegać. Moralność to moralność i koniec. I kropka.
Dlatego można by stwierdzić, że w "Jądrze ciemności" tematem jest zatracenie najświętszych zasad pozwalających ludzkości żyć ze sobą w sposób cywilizowany (czy też może powinienem powiedzieć: "białemu człowiekowi"?). Ja nazywam taki sposób widzenia świata sposobem a-a, b-b - albo tak, albo tak, nie ma półtonów. Źle, dobrze, dobrze, źle. Bo tak.
Chyba nie muszę dodawać, że niezbyt jest mi bliska ta wizja świata?

Ach! Natomiast w "Czasie apokalipsy"! Cholera! No toż to jest sprawa inna zupełnie.
Zaczyna się dość prosto: pułkownik renegat. Uciekł i założył. Gładzi. Jest niesamowicie skuteczny. Znalazł sobie grupkę wyznawców. Stał się niepotrzebny. "His methods are... unsound". Trzeba zlikwidować. Sure, "with extreme prejudice"
Wszystko jest miłe i przyjemne, w sumie. Willardowi trochę nie pasuje, że to żołnierz amerykański, ale cóż... kazali ubić, to prawdopodobnie ubije. Tak sobie zakłada. Następnie okazuje się, że wszystko jest dużo bardziej skomplikowane.
Po pierwsze cała podróż w górę rzeki jest metaforą (czy też może alegorią, huh?) szaleństwa powodowanego wojną. Im dalej w górę rzeki, tym ludziom trudniej jest pogodzić się z tym, gdzie są i co przeżyć muszą, co ujrzeć. Dlatego szaleją, wszyscy - bez wyjątku. A zaczyna się mocno, bo czyż nie okropnie szalonym jest zaatakowanie niebezpiecznej plaży tylko po to, żeby posurfować? W rytm "Walkirii"? "Hilariously... freakin' insane". Dalej jest już tylko gorzej - ludzie, próbujący odnaleźć choć odrobinę normalności w występach Króliczków Playboya, ludzie nie mogący odnaleźć nawet krztyny normalności, tracący zmysły, w okopach ("- Whose your commanding officer?" "- Aren't you?"), ludzie skrzywieni i prawdopodobnie już nie do wyprostowania. I dlatego pasuje mi dodana scena z panienkami - to taka kwintesencja. Delikatne panie, które przyleciały pomóc chłopcom w Wietnamie muszące się puszczać za ropę, żeby wrócić... gdzie? gdziekolwiek, chyba. Z powrotem do bazy. I do "America" (z redneckim akcentem). Dialogi o utraconej niewinności, a może właśnie o braku potrzeby jej posiadania, a może jednak o tęsknocie za nią, a raczej nawet o w życiu zagubieniu, ciągłe mylenie Miss December z Miss May, próba stylizacji jednej na drugą i kompletna obojętność co do tego ze strony samej pani - fantastycznie oddają ten właśnie klimat.
Kolejne ujęcia, etiudki w sumie, tylko tego dowodzą - im głębiej wchodzisz w wojnę, tym bardziej musisz być szalonym, bo inaczej zginiesz (hint: wszyscy na łódce giną w kolejności: od najnormalniejszego do najmniej normalnego).
Ale czym jest ta normalność? No właśnie: przede wszystkim jasnością moralną. Przejrzystością. Coś jest dobre, bo jest dobre, więc tak się zachowuję. Jasne, do tego dochodzi iks innych czynników - sposób postrzegania świata, poziom "ogarnięcia", dziwne reakcje socjalne. W "Czasie apokalipsy" widać to przenicowanie świata, a postać Kurtza jest tego esencją. Okazuje się, że żeby przeżyć trzeba kompletnie przewartościować siebie i swoje życie. I mało tego: że nie można oceniać takich ludzi. Bo na jakiej niby podstawie? Bo co jest dobrem, a co złem? Czy pragnienie Kurtza, żeby wyszkolić oddział genialnych morderców, aby można było zakończyć wojnę szybciej i z mniejszą ilością ofiar, przede wszystkim (a może i wyłącznie) po stronie amerykańskiej, jest złym? Tak i nie. Dlatego do wyborów ludzi, ludzi w ogóle nawet, bo wierzę w uniwersalność tego dzieła, trzeba zastosować słowa Marlona Brando - "without judgment, without judgment". Czy można w ogóle oceniać ludzi w świecie, w którym zło potrafi być dobrem, a dobro złem? No i ostatnie pytanie: czy w naszej cywilizowanej rzeczywistości nie jest tak samo? Bo dobro? Zło? O? Tak właściwie co, hę?
Nawet stosik małych dziecięcych rączek każe się zastanowić - Vietcong, walczy o wolny kraj, wolność, kurwa! to okropne, ale... ale w sumie?... Czy nie z tego płynie ich siła? Inaczej już dawno daliby się zgładzić. Ech... więc może jednak? Może jednak?
No i jak można to kochać? "Someday this war is gonna end..." to tak naprawdę wyznanie miłości. Najokrutniejsze z możliwych, rzec by można.

Kończąc, jeszcze króciutka notka nt. sceny z Francuzami. Do mnie ona zdecydowanie trafia i nie wyobrażam sobie tego filmu bez niej (jasne, pewnie jestem subiektywny skrajnie - najpierw widziałem wersję Redux). Plantatorzy przydają się, dodają kilka wątków do tego naszpikowanego już treścią, ale tą treścią schowaną pod, i jeszcze pod, i jeszcze pod, pod-pod, iPod. Bo dostajemy opowiastkę o tym, jak trauma wojenna może towarzyszyć narodowi przez dziesiątki lat, jak duma może prowadzić do śmierci (trochę samobójstwa, nie? Zginąć w walce, której można było uniknąć) i o dualizmie "ludzkiej duszy" (bo w sumie nie wiem, jak też to nazwać tak w ogóle). To tylko wybrane, ale najbardziej do mnie przemawiające przykłady.
A, i jeszcze o tym, że pacyfiści potrafią być bardziej okrutni od generałów (jasne, może hiperbolizuję teraz), a miłość do swej pracy potrafi sprowadzić zagładę (bądź też nie - Francuzi właściwie mogli przeżyć. Tego nie wiadomo). W każdym razie, wszystko to wpisuje się w koncepcję filmu - i jak dla mnie bomba!
No, taki mały hardkorek.

No, to by było na tyle.
Niech mocz będzie z Wami! :)

PS. Wiem, że napisane toto okropnie. Ale tak se napisałem, bo mnie się czasem krew zmraża w żyłach i płynąć nie chce. I wtedy na styl uwagi nie zwracam. :)

Zwiastun: