Are the motherfuckers ready for the fatherfuckers?, czyli relacja z 7. Avant Art Festival

Data:

Czy film o awangardowej muzyce powinien być też awangardowy? Może nie - myśli twórca - moim celem jest wszak dostarczenie pełnych informacji o danym zjawisku, pal licho więc formę. Może nie - myśli widz - ale trochę mu zgrzyta ten film między zębami, bo tu Artysta mówi, że tylko sztuka łamiąca konwencje ma sens, a film taki jakiś zwykły, śniadaniowy... Czy recenzja filmu o awangardowej sztuce powinna być też awangardowa? Recenzent drapie się po głowie, ale przystępuje do pisania...

Przez 12 dni Wrocław rzęził, buczał, szarpał, piszczał, wibrował, minimalizował i maksymalizował, wysadzał bębenki uszne i gałki oczne, inicjował krwotoki i bóle głowy, wprowadzał w trans i w hibernację, prowokował do dyskusji i wizyt u neurologa - słowem prezentował wszystko to o co chodzi w nowoczesnej sztuce. Ponieważ recenzent, poddany temu praniu zmysłów, doświadczający aury awangardowego mroku pod wpływem standardowego zestawu substancji odurzających, czuje się bezradny w przekazaniu amplitudy swoich stanów w czasie koncertów, postanowił skupić się na recenzji filmów, czyli kontaktu z awangardą w bezpiecznych, klimatyzowanych salach nowoczesnego kina art-housowego...

Twórcy filmów prezentowanych w ramach Avant Art Film w różny sposób podchodzili do problemu zasygnalizowanego na wstępie. Na przykład twórcy I dream of wires nie przejęli się nim w ogóle, przez co opowieść o nieznanym mi świecie geeków zafascynowanych syntezatorami modularnymi ma moc telewizji edukacyjnej i pazur czytanek do podręczników angielskiego. Reżyser zasypuje nas lawiną informacji o kolejnych generacjach syntezatorów i wywiadami z niezliczoną rzeszą mniej lub bardziej znanych muzyków, zapominając, że film to nie encyklopedia. Jakiś pomysł widać w tym dokumencie na początku, gdy twórcy tłumaczą różnice między filozofią Mooga a Buchli, z czasem jednak robi się chyba zbyt szczegółowo i technicznie, a zainteresowanie widza nie będącego ekspertem w temacie gaśnie. Cóż, nie jest to zły dokument, ale być może przeznaczony głównie dla specjalistów i pasjonatów syntezatorów. O, powiedzmy, że jeśli fascynuje Cię poniższa rozkmina najnowszej płyty Aphex Twina, to może to być film dla Ciebie.

Niemal równie klasyczna w formie jest Punkówa, jednak dokument ten ma na tyle fascynującą bohaterkę, że fajerwerki formalne nie są mu potrzebne.

Bohaterką tą jest Kathleen Hanna, była liderka Bikini Kills i Le Tigre, oraz jedna z inicjatorek ruchu Riot Grrrl, postać którą się kocha lub nienawidzi, która wykorzystała swoją inteligencję i seksapil, by poruszać niewygodne tematy i doprowadzać niektórych do wściekłości. Tematem filmu jest jej kariera, lecz również tajemnicze zniknięcie ze sceny, które okazało się być konsekwencją walki z poważną chorobą.

I jeszcze jeden grzeczny dokument na ciekawy temat: Death Metal Angola. Jedynym elementem artystycznym są w tym filmie zdjęcia, ale wydaje się, że nie tyle to zasługa twórców, co "urody" Angoli. Po dziesiątkach lat wojny domowej zrujnowane miasta, przełamane lokalnym kolorytem, prezentują się naprawdę fascynująco, można jednak odnieść wrażenie, że świetne zdjęcia można tam uzyskać, kierując kamerę w losowym kierunku. A historia jest z gruntu szlachetnych: o światełku nadziei na gruzach, o ludziach którzy prowadzą sierociniec, a równocześnie realizują swoją wielką pasję, którą jest granie tytułowego death metalu (choć ja tam słyszałem głównie trash metal). Słuchając ich grania przychodzi na myśl Sepultura, bo raz że trash, dwa że po portugalsku, a trzy że z domieszką lokalnego kolorytu. No ale do Sepultury jeszcze daleko...

Czas na odrobinę szaleństwa... Ballada o Genesis i Lady Jaye opowiada nie tyle o Genesis P-Orridge'u, liderze kultowych Throbbing Gristle i Psychic TV, czy jego żonie, performerce Lady Jaye, co o dziwnym tworze, który powstał z ich połączenia. Zakochani artyści, którzy oddali swe życie sztuce, postanowili fizycznie stać się jednym, do czego prowadzić miał szereg operacji plastycznych. I nawet jeśli pozostaniemy sceptyczni wobec filozofii pandrogenii, czy uroku monstrum, w które przeobraził się P-Orridge, trudno nie docenić konsekwencji i odwagi tych artystów. A poza wszystkim jest to opowieść o miłości, która naprawdę nie zna granic.

Prawdziwy odlot funduje widzom swojego filmu Shaun Pettigrew. The Death and Resurrection Show to opowieść o Killing Joke, a zwłaszcza o jej charyzmatycznym liderze Jazie Colemanie. Teoretycznie reżyser nie zrobił nic wielkiego, po prostu oddał muzykom głos, pozwolił im opowiedzieć swoją historię. Ale w tym przypadku było to podpalenie lontu bomby. Ten dokument to 2,5-godzinna jazda, w której przewodnikami są adepci białej, czarnej i wszelkiej innej magii. Oprowadzą Was po alternatywnych wszechświatach, opowiedzą o wizytach poza czasem, głębokich medytacjach na islandzkich lodowcach, tajemnych mocach i rytuałach, runach, czakrach i nieznanych energiach. We wstrząsającej relacji przypomną zdarzenie sprzed lat, gdy przez scenę w czasie koncertu przeszedł sam Bóg! (o zażywanych wówczas środkach mówią za to bardzo niewiele, ale chyba nie wydaje się to konieczne). Oczywiście poza wszystkim jest tu dużo świetnej muzyki. Dla nie-fanów zespołu odjechana ciekawostka, dla fanów - lektura obowiązkowa!

Prawdziwą królową awangardy okazała się Peaches, która nie tylko pokazała swój film (Jak zrobić Peaches), lecz również zagrała koncert, udzieliła wywiadów i wzięła udział w Marszu Równości. Koncert niestety podobny do tego sprzed 2 lat w Arsenale, czyli bez żywych instrumentów. Podobno Peaches teraz tak gra, ale kto widział ją kiedyś z prawdziwym zespołem ten wie, że to jednak nie to samo. A kto nie widział, niech obejrzy film, bo Peaches pokazuje w nim swoją prawdziwą twarz: rockowej wichrzycielki i kapłanki transgresji. W tym kampowym musicalu nie wszystkie numery są równie dobre, ale wystarczy kilka, by mieć pewność, że Krucjata Różańcowa źle skierowała swoje protesty - to nie grzeczny Adam Darski jest problemem, prawdziwa diablica gościła we Wrocławiu!

O ile na pozostałych filmach festiwalu relatywnie niewielkie sale wypełnione były góra do połowy, o tyle kończąca filmową część Festiwalu Biophilia, czyli zapis multimedialnego występu wieńczącego ostatnią trasę Björk, ściągnął tłumy do największej sali kina. Widzowie oszołomieni zwiastunem oczekiwali, że będą świadkami rewolucji, która scali naturę z technologią... a dostali koncert. Koncert z dość ciekawą oprawą wizualną (choć, bez przesady), ale niestety mało porywającą muzyką. Oczywiście to kwestia osądu subiektywnego: jeśli w przeciwieństwie do mnie byliście fanami najnowszego albumu Björk, to pewnie będziecie zachwyceni, wszystko jest bowiem jak Pani B. przykazała. Jest zespół, jest chór, jest świetnie śpiewająca Björk, jest kilkanaście kamer. Niestety nie ma emocji. A w przypadku koncertu Björk wkurza to w dwójnasób, bo że artystka ta potrafi grać z powerem nie trzeba chyba nikogo przekonywać. Udowadnia to zresztą na sam koniec rzeczonego widowiska, gdy po odbębnieniu zaplanowanego show, na scenie wreszcie pojawia się życie. Szkoda że tak późno...

Nie płakałem jednak długo, bo wróciłem do domu i włączyłem Fire! Orchestra, moje największe muzyczne odkrycie Avant Art Festival, a zapewne też i roku. Ależ to był koncert!

Kocham Killing Joke, a tę świetną relację pozwolę sobie wrzucić na Bunia ;)

@yo Rzeczywiście część filmów była już na NH, ale z tą tv to chyba trochę przesadziłaś: sam widziałem Punkówę w telewizji, ale co jeszcze?

@Esme Dzięki! ;)

Doktorze, ja przyszedlem napisac, ze tytul przepiekny D:
Doczytalem, ladne bardzo, tylko na końcu brak mi piosenki jakiejś wybranej tego zespołu, takiej naj do obczajenia D:

Masz, muzyka od 3 minuty. We Wrocławiu był skład 5-osobowy z jedną wokalistką (Mariam Wallentin - ta po prawej).

https://www.youtube.com/watch?v=-K_RJHOArRo

Dodaj komentarz