Biały łabędź, czarny łabędź

Data:
Ocena recenzenta: 9/10
Artykuł zawiera spoilery!

Nie ma rzeczy doskonałych. Nie ma też rzeczy obiektywnie dobrych. Psychologiczna teoria perspektywy mówi, że ludzie oceniają wszystko przez pryzmat przyjętego punktu odniesienia. Jeśli coś jest od niego lepsze, to jest zyskiem i jest oceniane pozytywnie, a jeżeli jest gorsze, to traktowane jest jako strata. I boli. Punkt odniesienia jest czystko subiektywny. Czemu o tym piszę? Bo odnoszę wrażenie, że mnóstwo osób idąc na "Czarnego łabędzia" ustawiło sobie poprzeczkę szalenie wysoko i w konsekwencji poczuło się rozczarowanych. Tyle tylko, że to nie wina Aronofskiego.

Ja się nie nastawiałem. Odciąłem się od informacji i recenzji. Poszedłem do kina zobaczyć po prostu film. A zobaczyłem arcydzieło. Niestety oczekiwania są w stanie zrujnować wszystko. Wygląda mi to wręcz na pułapkę bez wyjścia. Jeśli film jest arcydziełem, to wszyscy, którzy go widzą, mówią że jest arcydziełem, więc kolejni, nastawiając się na arcydzieło, chcąc nie chcąc dostrzegają tylko błędy. W końcu wszystko jest gorsze od naszych marzeń. Mam wrażenie jakiejś schizofrenii, czytając recenzję za recenzją, w której niemal każdy wystawia wysoką ocenę, a w opinii skupia się tylko na wadach. To jakiś obłęd. A zarzuty, które wyczytuję, są w większości zupełnie niezrozumiałe. Wyglądają jak szukanie na siłę powodu, dla którego film się aż tak nie podobał. Powód jest jeden i prosty: teoria perspektywy.

Przeczytałem na przykład, że film jest jednowymiarowy. Doprawdy? Czyli co, jest to po prostu opowieść o przygotowaniach do przedstawienia i problemach psychicznych odtwórczyni głównej roli? Nie ma nic więcej? Cóż, w pierwszej warstwie jest to rzeczywiście opowieść o próbach do spektaklu. Pewien reżyser (Vincent Cassel) pragnie opowiedzieć na nowo znaną historię "Jeziora łabędziego". Tak naprawdę jednak oczywiście tę historię na nowo opowiada nie on, tylko Aronofsky. W jego ujęciu rywalizujący czarny łabędź i biały łabędź są dwiema stronami osobowości młodej tancerki. Początkowo dominuje ta biała strona, jednak z czasem czarna zaczyna wychodzić z ukrycia. Aronofsky zręcznie wykorzystuje do tego konwencję horrorową, zmiany na skórze, wizje krwi, etc., które pokazują wewnętrzne walki i przemiany bohaterki.

Sporo osób wskazuje na to, że "to już było", jako przykład podając "Wstręt". Nie dyskutując z tym czy było czy nie (na pewno nie było w ten sposób) pragnę zwrócić uwagę, że "Wstręt" jest jednak o czym innym. "Wstręt" jest precyzyjnym studium choroby psychicznej, a tu o studium choroby można mówić dopiero pod koniec, choć i to uważam za naciągane. Arnofsky bowiem nie tyle na serio opowiada o chorobie psychicznej, ile ponownie używa tego jako konwencji (tak jak konwencji horroru), żeby opowiedzieć o problemach bohaterki, stresie, dojrzewaniu, presji. I znowu powiem tak: to też już było (np. w "Głowie do wycierania"), ale co z tego? Było, ale zupełnie inaczej.

"Czarny łabędź" to przecież też film o rozwinięciu skrzydeł i wyfrunięciu spod matczynej opieki. Film o końcu "dziewczeństwa" i narodzinach kobiety. Główna bohaterka przechodzi przemianę. Kulminacyjnym jej momentem jest chyba wyimaginowana scena miłosna. To wtedy czarny łabędź po raz pierwszy dominuje w niej nad białym. Spektakularnym zwieńczeniem przemiany jest natomiast oczywiście scena tańca. Kompletnie nie kumam zarzutów o rzekomą dosłowność, czy plastikowość. Przecież to nie "Istota 2", Natalie Portman nie wyrastają naprawdę skrzydła. Ale rozkwita naprawdę. Dla mnie ta scena była genialna, miałem dreszcze.

Podsumowując, mamy tu "film w filmie", w którym Aronofsky opowiada na nowo "Jezioro łabędzie" (przy okazji, ktoś zarzucał filmowi, że wiadomo jak się skończy, co już jest wręcz groteskowe, bo jak inaczej miałoby się skończyć "Jezioro łabędzie"?!) Przy okazji film o dojrzewaniu, wychodzeniu spod matczynego klosza. Przy okazji film o wewnętrznym konflikcie osobowości. Przy okazji film o presji doskonałości, która prowadzi w finale do szaleństwa i autodestrukcji (o czym nie wspominałem, ale to chyba oczywiste). Ile jeszcze wątków trzeba, żeby film nie był "jednowymiarowy"? Może grana przez Natalie Portman bohaterka powinna zajść w ciążę jak niegdyś u szczytu kariery jej matka?!

O zdjęciach, aktorstwie i muzyce pisać nie będę, bo na szczęście tego nikt nie kwestionuje. Są genialne. Wspomnę jeszcze tylko o kolejnej warstwie, którą u Aronofskiego uwielbiam, a mianowicie o tym jak dobiera aktorów. Po pierwsze konflikt Portman-Ryder. Kapitalne! Przecież Portman zajmuje w Hollywood miejsce Ryder (która w tym roku kończy 40 lat). Zawsze miałem wrażenie podobieństwa tych aktorek, kiedyś to Ryder grała role drobnych, zawsze młodo wyglądających dziewczyn o oryginalnej urodzie. Teraz jej miejsce zajęła Portman (notabene już 30-letnia!). Po drugie konflikt Portman-Hershey. Barbara Hershey gra matkę, niespełnioną gwiazdę (przynajmniej we własnej ocenie). Czy ta świetna aktorka sama nie jest taką niespełnioną gwiazdą? Cóż z tego, że dostała 2 nagrody w Cannes i miała nominacją do Oscara - przyznajcie się, ilu z Was kojarzyło jej nazwisko?

I podobały mi się nawiązania do "Zapaśnika". Nie tylko w pokazywaniu kulisów, czyli brudu, znoju, ran i odcisków, kryjących się za tym, co widzimy my widzowie. Również w finałowej scenie, która jest praktycznie identyczna w obu filmach. Skok i śmierć, jako cena płacona za chęć sięgnięcia doskonałości.

Piękny film.

Zwiastun:

Doktor po prostu najlepiej czuje się w opozycji i najlepiej mu notki wychodzą, jak może dyskutować z tłumem niezadowolonych. :)

Poszłam oglądać "Czas apokalipsy" ze świadomością, że uznaje się go za arcydzieło kina i udało mi się zobaczyć arcydzieło. I nie był to jedyny film, o którym słyszałam dużo dobrego i się na nim nie zawiodłam. Nawet najbardziej wygórowane oczekiwania można zaspokoić. Więc z tą perspektywą to nie do końca tak jak piszesz.

Nie jest do końca tak, że wszyscy dają wysokie oceny. Oleszczyk z obrzydzeniem dał ledwie 5/10 i ocenił "Łabędzia" niżej niż "Green Hornet". I tak, bardzo dużo zarzutów dotyczy tego, że to już było. Włącznie z przesłaniem dotyczącym poświęcenia wszystkiego dla sztuki. Nie każdemu też pasuje styl Aronofskiego, bardzo wyrazisty i efektowny, mało subtelny.

Ta recenzja jest najbliższa mojemu odbiorowi filmu i chyba już nie muszę pisać własnej ;)
Jedyne co mógłbym od siebie dodać to kolejny wymiar, a mianowicie, wrażliwość artystów i autentyzm sztuki. Ten film opowiada, że aby oddać sens sztuki (w tym przypadku jeziora łabędziego) artysta (balerina) musi poczuć to co postać, musi spalić się w tej sztuce. Ten dodatkowy wymiar to opowieść, że artyści to ludzie wyjątkowo wrażliwi, którzy w przedstawieniu nie tylko grają ale dają/spalają część siebie, dzięki czemu ich przeżycia są dla nas tak autentyczne. Świetnie wpisuje się w to Vincent który na początku wygląda tylko na "zboka" który chce wykorzystać bohaterkę. Ale podczas filmu dowiadujemy się, że jest on przewodnikiem, który uczy i wprowadza swą uczennice w arkana zawodu. Dla mnie piękny film i na pewno arcydzieło.

Nic dodać, nic ująć Doktorze.

@Esme: rzeczywiście jest w tym coś, że lubię się nie zgadzać, nawet mam taki opis w notce w Redakcji, że szukam okazji do kłótni, więc trzeba być konsekwentnym :)
Zgadzam się, że "Czas apokalipsy" jest lepszym filmem. Zgadzam się nawet, że "Czarny łabędź" ma pewne wady i ostatecznie dałem 9. Ale nie zmienia to faktu że jest świetny i jest oryginalny.

@Zu: Dzięki i dzięki za ciekawą uwagę o wrażliwości artystów i autentyzmie sztuki. Bez wątpienia to istotny wątek, bo całą istotą przedstawienia jest właśnie próba stworzenia arcydzieła.

@Oferma @kw86: dzięki za dobre słowa!

Dodaj komentarz