Od zera do... zera

Data:
Ocena recenzenta: 6/10

Jeśli myślicie, że wiecie już wszystko o amerykańskim kinie biograficznym, to prawdopodobnie macie rację. Nic w tym nie zmieni Foxcatcher, kolejna produkcja o zerach i bohaterach sportu. Jedyną zmienną jest tu sama historia.

Kto z nas w ogóle słyszał o kimś takim jak Mark Schultz? Bo ja nie miałem pojęcia z kim mam do czynienia, a opis filmu mówiący o następnym sportowcu (w tym wypadku zapaśniku) walczącym o medal bynajmniej nie zachęcał mnie do jego poznania. Ale skoro już mam oglądać ten film, to postanowiłem sprawdzić, o co w ogóle chodzi. I prawie popełniłem błąd, bo prawie poznałem zakończenie. Prawie. I lepiej sami się go nie doszukujcie, bo prawdopodobnie cały film stracicie.

Mark jest zapomnianym przez świat złotym medalistą olimpijskim w zapasach. Mieszka w jakiejś zapadłej dziurze i w trudach przygotowuje się do kolejnej olimpiady. W treningu pomaga mu starszy brat David, zapaśnik i złoty zwycięzca z tej samej imprezy, a przy okazji prawdziwy multimedalista oraz znany i szanowany w Ameryce trener. Nie trudno się domyślić, gdzie w tym świecie jest miejsce Marka. Tutaj należałoby powiedzieć, że film opowiada o zmaganiach niespełnionego zapaśnika z samym sobą w walce o upragnione uznanie i kolejne trofeum. Z tym, że to nie prawda. No, powiedzmy, że półprawda, bo jest jeszcze ten trzeci.

Na początku filmu Mark trafia pod skrzydła Johna du Ponta, filantropa, ornitologa i miliardera. Żyjący na odludziu wśród stadniny koni du Pont postanawia założyć szkołę zapaśniczą, której jedynym celem ma być wygrywanie i uczynienie Ameryki lepszą na tle świata. Otoczony mentorskim autorytetem bogacza i sowitą wypłatą Mark w końcu dostaje szansę, żeby stać się kimś. Ale du Pont też chce stać się kimś. I jest przecież David, który już kimś zdążył zostać.

Podstawowym problemem filmu jest to, że gdy powinniśmy wiedzieć już wszystko, tak naprawdę nie wiemy nic. Najpierw mamy Marka, potem Davida, w końcu du Ponta. Dave znika, żeby potem się pojawić, żeby Mark mógł zniknąć. Co chwilę inna postać wysuwa się na pierwszy plan, aż w końcu nie wiemy, o co tak naprawdę chodzi.

A chodzi, w moim odczuciu, nie o sport, a o niedowartościowaną męską siłę, będącą interpretacyjnym punktem wyjścia reżysera dla przedstawianej historii. Nie wiemy nic o rodzinie du Ponta, w jego kręgu pojawia się jedynie matka i aż czuć, że brakuje w tym luksusowym domu faceta, bo du Pont wcale nim nie jest. Ciągle pozostaje dzieciakiem starającym się w końcu, ten jedyny raz zaimponować matce, która świata poza swoimi końmi nie dostrzega. Pomimo ściany trofeów miliarder nie może odnaleźć w niej potwierdzenia i akceptacji, której być może nie zdążył otrzymać również od ojca. Postanawia więc swoją nie do końca zrównoważoną osobę i ojcowską opiekę roztoczyć wokół równie zagubionego Marka, chłopaka z rozbitej rodziny, któremu z kolei przez większość życia ojcował starszy brat. W ogóle tylko David wydaje się jedynym gościem w tym gronie o jakimś poczuciu własnej wartości.

Ale spokojnie, to nie jest film psychologiczny, choć usilnie próbuje nim zostać. Nie jest też filmem sportowym. W zamyśle prawdopodobnie zapasy miały być metaforą bratersko-synowsko-ojcowskiej rywalizacji i pretekstem do pokazania bardziej złożonych problemów. Z tym, że mielenie złożonych problemów w ogranych biograficznych kliszach, gdy w dodatku nie wiadomo o co do końca chodzi, to już nie jest za dobry pomysł. W zasadzie nic, poza utartymi schematami oczekiwać tu nie możemy i tylko samo zakończenie jest w stanie wywołać jakiekolwiek zaangażowanie. Za co ode mnie +1.

Przypomina mi się niedawny kazus Żelaznej Damy, banalnego filmu skrojonego wyłącznie na miarę jednego oscarowego sukcesu Streep. Tu jest podobnie, z tym, że role mniej spektakularne, a w zasadzie szarawe albo karykaturalne, czemu nie pomoże ani nadmierna charakteryzacja, ani fabuła, która choć daje spore pole do popisu, to nim go nie wypełnia. Sztuką przy kręceniu biografii jest utrzymanie zainteresowania widza pomimo powszechnej wiedzy na temat opisywanych wydarzeń. Niestety, przedstawione męskie porachunki nie są interesujące nawet dla mnie, kompletnie nieznającego historii i lubującego się w podobnych psychologicznych tematach. Opisać film można pięknie, mówiąc o bratobójczych waśniach, ojcowskim braku i walce z samym sobą, ale nikt tu bohaterem nie zostanie. Każdy przegra to, co mógł wygrać. Tak jak Bennett Miller przegrał ten film.

Zwiastun: