Berlinale 2021: pokonamy fale

Data:
Ocena recenzenta: 6/10

Tim Fehlbaum na swój nowy film kazał czekać całe 10 lat. Jego Hell był obrazem, który przywracał wiarę w to, że w Europie może powstawać solidne kino gatunkowe. Ta postapokaliptyczna wizja spalonej słońcem Ziemi mogła bez wstydu konkurować z amerykańskimi produkcjami. Teraz jest podobnie, Tides prezentuje plastyczną, zmysłową wizję planety po zagładzie.

© Gordon Timpen / BerghausWöbke Filmproduktion GmbH

 

Przez dekadę Fehlbaum zrezygnował z pustyni na rzecz podniesienia się poziomu oceanów. Tym razem ludzkość miała też więcej szczęścia, przynajmniej jej bogatsza część. Ziemskie elity wyprowadziły się do innego układu gwiezdnego, pozostawiając na zanieczyszczonej planecie tych, którzy nie będą pasować do nowego, czystego społeczeństwa. Na zniszczonym, niemal całkowicie pokrytym wodą, globie zostały tylko niewielkie, koczownicze społeczności. Po dwóch pokoleniach na Ziemię wraca jednak grupa astronautów. Misja Ulysses jest prosta – ma tylko sprawdzić czy Ziemia znów nadaje się do zamieszkania. Nie trzeba być Herculesem Poirot, żeby przewidzieć, że imperatyw narracyjny od razu zamorduje większość załogi pozostawiając głównej bohaterce odkrycie tajemnic Ziemi, tej Ziemi. Tides jest pozszywane z motywów znanych z innych popularnych filmów, Wodny świat spotyka tu Ludzkie dzieci, dodając sporo z Mad Max: Na drodze gniewu. Ten brak oryginalności nie jest czymś dyskwalifikującym i w ramach kina gatunkowego działa raczej na korzyść, przede wszystkim ze względu na stosunkowo wysoką jakość wykonania. W stronę filmu artystycznego nie ma co patrzeć, ponieważ czyhają tam dwa arcydzieła na bardzo podobny temat, czyli Trudno być bogiem Aleksieja Germana i Na srebrnym globie Andrzeja Żuławskiego. Przy tych dwóch obrazach Tides wygląda jak dzieło zręcznego rzemieślnika, ale nie artysty.

Fehlbaum do tego grona nie zamierza się z własnej woli zapisywać, zadowalając się popularnością. Tę ambicję potwierdza wybór języka. W tej niemiecko-szwajcarskiej koprodukcji aktorzy mówią po angielsku. Tylko i wyłącznie po to, żeby napisy nie przeszkodziły w drodze ku większym przychodom z dystrybucji. Z tym komercyjnym podejściem w parze idzie przywiązanie do filmowego rzemiosła. Zdjęcia kręcono w studiu, jednak pierwsze trzy dni ekipa spędziła na znajdujących się u wybrzeży Morza Północnego wattach – równinach pływowych odsłanianych w czasie odpływu. To przywiązanie do realizmu się opłaciło, całość jest zadowalająco przyziemna, ubłocona i przerdzewiała. Klimat buduje też sprawnie wykorzystana mgła – najlepszy przyjaciel filmowców, których nie stać na dalsze plany. Możliwie mało tu CGI, a jak najwięcej materialnych, namacalnych obiektów.

Widoczna w zdjęciach potrzeba autentyczności ma odbicie w tematyce. Inspiracją dla reżysera były Keiko ­– album Tomasza Gudzowatego oraz Śmierć człowieka pracy Michaela Glawoggera. Postapo nie jest więc dla Fehlbauma wyłącznie wyborem estetycznym, a próbą przepracowania tematu skrajnych nierówności. Wyzysk, niekontrolowana eksploatacja, chciwość – to szkielet pokryty gatunkową skórą. Za to należy się reżyserowi jedynie uznanie. Wątpić można tylko w to czy takie ostrzeżenia mają jeszcze jakiś sens. Jeżeli Fehlbaumowi nakręcenie kolejnego filmu zajmie kolejną dekadę nie wiadomo czy będzie jeszcze przed czym ostrzegać. Już teraz Berlinale, na którym Tides ma premierę, z powodu pandemii odbywa się w internecie, a nie w salach kinowych.

Zwiastun: