Berlinale 2023: romans przychodzi o zmierzchu
Niskorosły kompozytor oper, migrantka z Polski, fanatyk rekonstrukcji historycznych i nastolatkowie marzący o byciu inżynierami. Nie jest to zestaw bohaterów, który pierwszy przychodzi na myśl, kiedy wypowie się słowa „komedia romantyczna” Widać, że Rebecca Miller tworząc otwierające 73. Berlinale She Came to Me chciała uniknąć oczywistości. Oryginalność jednak nie zawsze służy wybranemu przez nią gatunkowi.
© Protagonist Pictures
Motor napędowy fabuły jest jak najbardziej klasyczny, to przypadek. Grany przez Petera Dinklage Steven, jest kompozytorem, który po premierze swojej opery podupada na duchu i cierpi na artystyczną blokadę. Rozwiązaniem zaproponowanym przez jego żonę jest spacer z psem, ma dać możliwość wyrwania się z rutyny i pozwolić pójść tam, gdzie psie łapy poniosą. Chyba nikogo nie zdziwi, że niosą w kierunku miłości, a konkretniej Katriny (Marisa Tomei), kapitanki statku towarowego. Dla obojga ma być to jednorazowa przygoda, ale okazuje się czymś więcej. Steven niechętnie to przyjmuje. W końcu ma kochającą partnerkę. Patricia (Anne Hathaway) jest też jego terapeutką, jednak przede wszystkim stara się stworzyć perfekcyjny dom dla niego, siebie i nastoletniego syna z pierwszego związku. To właśnie ten młody chłopak odpowiada za kolejną porcję fabularnych atrakcji, ponieważ jego relacja z pochodzącą z innej klasy społecznej Teresą jest łatwa tylko dla zakochanych, a na pewno nie dla ich rodzin.
Wątki nastoletniego i dojrzałego związku przeplatają się i to wokół nich zbudowany jest cały film. Trudno jednak z pełnym zaangażowaniem śledzić losy głównych bohaterów. W pierwszym przypadku mamy miłosny trójkąt, a, wliczając byty wyższe, nawet czworokąt. Drugi wątek jest bardziej klasyczny, ale w nastoletni romans uwikłani są, często dużo bardziej niż powinni, rodzice. Osób, które mają coś w tej komedii do powiedzenia jest więcej niż grzybów w barszczu. To dobra wiadomość jedynie dla aktorów, ponieważ reżyserka dba o to, aby nikt nie został pominięty. Trzeba wykazać się złą wolą, żeby próbować mocno krytykować ten zespół. Umiejętności i odwagi zabrakło nie aktorom, a reżyserowi castingu, ponieważ role zostały obsadzone tak bezpiecznie, że jest to aż nudne. Anne Hathaway jako kolejna eteryczna kobieta? Oczywiście. Joanna Kulig wcielająca się w polską sprzątaczkę? Jeszcze jak. Gdyby w kinie istniała dziejowa sprawiedliwość to te role byłyby odwrócone. Z korzyścią zarówno dla aktorów, którzy mogliby w końcu zagrać coś innego, jak i dla komediowego efektu.
Skupienie się na szczegółach sprawia, że dramaturgicznie She Came to Me działa na jałowym biegu. Każdemu daje chwilę, ale praktycznie nie chce jechać do przodu. Nawet bardzo klasycznie napisane sceny komediowe, jak finał wątku pacjenta Patricii nie działają, ponieważ brak im odpowiedniej dynamiki w kontekście całości. Przez to film Rebecci Miller jest raczej pogodny, a nie wywołujący salwy śmiechu.
She Came to Me bardzo stara się nie podążać najbardziej utartymi ścieżkami komedii romantycznych i chce iść wbrew oczekiwaniom. Niestety żyjemy w najlepszym możliwym ze światów i za każdy porzucony stereotyp trzeba zapłacić nowym. Co z tego, że główny bohater nie jest typowym kinowym amantem, skoro jak już na ekranie pojawia się Polka, to jest sprzątaczką. Wejście do świata muzyki poważnej trzeba okupić wysłuchaniem Habanery, a nieco mniej standardowe etnosy i zawody bardzo bezpiecznym castingiem. Pojawiający się wątek klasowy to chyba jedyny „poważny” motyw tego filmu, który nie staje się autoparodią. Sam fakt, że w stosunku do She Came to Me łatwo posługiwać się takimi kategoriami jak rozwarstwienie ekonomiczne pokazuje, że to komedia romantyczna celowo złamana, pozwalająca sobie myszkować po obszarach zarezerwowanych dla kina społecznego. To jednak niebezpieczny wybór, aby wyciąć z rzeczywistości tylko kilka obrazów i wrzucić je w kolaż komedii trzeba mieć dobre nożyczki i klej. Tych Rebecce Miller najwyraźniej zabrakło.