Berlinale 2025: Kożuch na mleku
Hiszpańskie wybrzeże, oślepiające słońce, morze - w Hot Milk Rebekki Lenkiewicz to scenografia nie dla wakacyjnego filmu, a obrazu o skomplikowanych kobiecych relacjach, odkrywaniu sekretów osób najbliższych i ciele, które odmawia posłuszeństwa. Reżyserski debiut jednej z najbardziej uznanych brytyjskich dramatopisarek i scenarzystek to psychoanalityczna wiwisekcja rodzinnych relacji podlana romantycznym sosem.
© Nikos Nikolopoulos / MUBI
Rose przyjeżdża do Andaluzji, żeby spróbować terapii. Nie może chodzić, a lekarze nie potrafiąc postawić wiarygodnej diagnozy jedynie przepisują kolejne leki. Poruszającej się na wózku kobiecie towarzyszy córka Sofia. Studentka antropologii zajmuje się matką, ale ten obowiązek coraz bardziej jej ciąży. Zwłaszcza wtedy, kiedy lekarz zajmujący się Rose sugeruje, że choroba ma podłoże psychologiczne. Przyczyną jest trauma, o której pacjentka nie chce opowiedzieć nikomu, nawet swojej córce. W Hiszpanii rutyna Sofii całkowicie się rozpada, kiedy poznaje Ingrid, przeciwieństwo swojej matki. Młodą, piękną, spontaniczną kobietę, w której bardzo szybko się zakochuje.
Rebecca Lenkiewicz ma w powieści Deborah Levy wszystko, czego potrzebuje atrakcyjny film. Sytuacja dramatyczna jest tu bardzo almodóvarowska i aż prosi się o takie jej potraktowanie. Reżyserka cierpi jednak na poważną alergię na camp. Jak sama twierdzi zależało jej na tym, żeby nie zrealizować Słonecznego patrolu, chciała zabrać widzów do dżungli, a nie do kurortu. Do tego zadania udało się producentom zatrudnić jednego z najlepszych specjalistów od ponurych wnętrz, czyli Andrieja Ponkratowa, stałego współpracownika Andrieja Zwiagincewa. Ograniczenie wakacyjnego klimatu, to może i słuszny cel, ale widzowie pozbawiani są w ten sposób bezmyślnej wizualnej przyjemności. Hot Milk traktuje siebie niezwykle poważnie, nawet wtedy kiedy erotyczną relację rozpoczyna obraz kobiety jadącej konno po plaży. Rezerwa i opanowanie to cechy, które mogą być przydatne dla reżysera, ale nie wtedy, kiedy nie tylko biorą pod włos scenariusz, ale wprost przeciw niemu występują.
Oglądając Hot Milk dominującą emocją jest współczucie. Nie sposób nie czuć go patrząc na Emmę Mackey obsadzoną w roli Sofii. Ta początkująca aktorka nie może ani przez chwilę zabłysnąć, ponieważ jej matkę gra dwukrotna zdobywczyni nagrody Laurence’a Oliviera Fiona Shaw, a w obiekt jej uczuć wciela się jedna z najbardziej utalentowanych europejskich aktorek Vicky Krieps. Trzeba naprawdę dużego talentu, żeby nie dać się przyćmić, a to Mackey się nie udaje. Przy tych dwóch diablo sprawnych aktorkach wygląda niestety jak przestraszona sarna, co tylko pozornie pasuje do jej postaci, a jej wątła ekranowa obecność sprawia, że trójkąt matka-córka-kochanka się rozpada i przestaje angażować.
Negatywna krytyka Hot Milk przychodzi z ciężkim sercem. Był tu potencjał na naprawdę poważny kobiecy film. Nie tylko przed, ale i za kamerą. W końcu za ten obraz odpowiadają nie tylko aktorki, ale też reżyserka, scenarzystka i producentki. Na papierze wydaje się, że to projekt, który powinien się udać. Zabrakło w nim po prostu filmowego magnetyzmu, czegoś, co pozwoliłoby na wejście w ekranowy świat. Bez tego reżyserki debiut Rebekki Lankiewicz jest tylko nieprzyjemnym doświadczeniem, kinowym mlekiem z kożuchem.