Life in plastic, it's fantastic

Data:
Ocena recenzenta: 5/10

Widmo krąży po Europie - widmo kina moralnego niepokoju. Stare filmowe potęgi znów muszą mierzyć się z produkcjami równie inteligenckimi co nudnymi. Plastic Symphony Juraja Lehotskiego to przykład takiego obrazu, który wygląda jak zaginiony film Krzysztofa Zanussiego.

Tytułowa Plastikowa symfonia to utwór napisany przez Matusa Vrbę, utalentowanego wiolonczelistę, który musiał porzucić świetnie zapowiadającą się karierę i wrócić do rodzinnej Bratysławy, aby opiekować się bratem. Teraz krąży między słowacką Stolicą a Wiedniem, gdzie zarabia grając na ulicy. W czasie deszczu przykrywa się plastikową folią, co okazuje się inspiracją do komponowania. W końcu spotyka swojego dawnego przyjaciela, który daje mu szansę na wejście do wiedeńskiego muzycznego świata, a wraz z tym do bezpieczeństwa i pieniędzy. Tylko czy sukces jest naprawdę tym, czego pragnie Matus?

Nie trzeba być geniuszem, żeby szybko zorientować się, że nie. Plastic Symphony jest zbudowane na prostej opozycji zagranica i kapitał przeciwko ojczyźnie i trudowi nadmiernej pracy. I to pierwsza para jest oceniana negatywnie. Naczelną wartością jest tu muzyka, a według Lehotskiego prawdziwe piękno może osiągnąć wtedy i tylko wtedy, kiedy nie jest ograniczane przez pieniądze. Idea szlachetna, ale jakoś mało przekonująca. Dla reżysera Matus to człowiek zbudowany wyłącznie z siły ducha, anioł w widzialnej postaci, który nie ma zdrętwiałych z zimna rąk, nie jest zmęczony ani niewyspany. Nie ma w tym filmie w ogóle cielesności, jedynie twórczość i moralność. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że Lehotský nie obejrzy nigdy Whiplash. bo to murowany przepis na zawał.

Plastic Symphony tak bardzo unosi się nad ziemią, że nawet granie Mozarta jest w nim uznawane za chałturę. Na szczęście w głównej roli obsadzono Bartosza Bielenię, idealnego do poruszania się po takich astralnych rejestrach. Niekiedy w jego Matusa można nawet uwierzyć, jednak nie w chwili jego przemiany. W pewnym momencie film zaczyna tak bardzo szeleścić papierem scenariusza, że nawet najwybitniejszy aktor temu nie podoła.

Tak naprawdę szkoda, że to obraz aż tak przeintelektualizowany i wypierający rzeczywistość. Myśl, do której dochodzi Lehotský jest sama w sobie naprawdę ciekawa. Sukces to nie zawsze sukces i może czasem Bratysława wcale nie jest gorsza od Wiednia – wniosek, jaki może bardzo przydać się w momencie, w którym trzeba zacząć sprzątać po niekontrolowanej globalizacji i dekadach nieograniczonej konsumpcji. Szkoda, że Matus jest niemal doskonale autonomiczny, nie ma w nim miejsce na nic poza sztuką. Może to podejście uczciwe, ale retorycznie równo przekonujące jak typowa kościelna homilia.