Mniam, mniam

Data:
Ocena recenzenta: 8/10

Szedłem na 11 minut z poczucia obowiązku i, co tu kryć, spodziewałem się filmu umiarkowanie gównianego. Dostałem Tadź Mahal z ekskrementów, Wielki Mur z odchodów, Pałac Kultury ulepiony z łajna. Jerzy Skolimowski postanowił nie brać zakładników i prowadzi swój film, proszę mi wybaczyć, na pełnej kurwie, ciągle zmieniając maski, od Jokera po Krzysztofa Zanussiego.Tym samym zawiedzeni będą wszyscy, zarówno miłośnicy wielce artystycznego kina dla nikogo jak i rozrywki rodem z Fabryki Snów.

Czy przystoi światowej sławy reżyserowi, pokazującemu swoje filmy na najbardziej prestiżowych festiwalach świata, zrobić film-teledysk o kilku chwilach z życia bohaterów, połączonych przez tragiczny finał? Brawurowo posklejany, ale jednak pełen startych klisz. Nie wydaje się, by odpowiedź była twierdząca. Skolimowski jednak to zrobił i efekt jest nieoczywisty. Można 11 minut oglądać jak thriller, ale będzie to dreszczowiec ułomny, wtórny, niespodziewanie śmieszny. Można jednak, a wydaje się to ze wszech miar uzasadnione, patrzeć na ten obraz jak na wyjątkowo ostrą satyrę na polskie i amerykańskie kino.

Ta para nie jest przypadkowa, trudno nie zauważyć fascynacji hollywoodzkim kinem, jaka panuje nad Wisłą. 11 minut są narodowe w treści i internacjonalistyczne w treści. Mówią wizualną wspólną mową, językiem Hollywood. Ze wszystkimi tego konsekwencjami, również z koniecznością wykorzystania efektów specjalnych, które spowodowały opóźnienia w produkcji. Na pewno wielkie brawa należą się Agnieszce Glińskiej, potwierdzającej swoją pozycję królowej polskiego montażu.

Od "jak" nie da się oddzielić "co". Kluczowy dla interpretacji tej produkcji okazuje się epizod Andrzeja Chyry sprzedającego hot dogi zakonnicom. Obraz autora Czterech nocy z Anną jest takim fast foodem podawanym z wózka. Mamy tu do czynienia z parówkową konstrukcją filmu. Wrzucono do niego różnego rodzaju odpady, wymieszano i zemulgowano montażowo. Warto przyjrzeć się temu, co trafiło do maszyny rozdrabniającej.

Przemielona została Warszawa, która urasta do rangi głównego bohatera. Zdjęcia kręcono w okolicach Placu Grzybowskiego, więc tym razem stolica okazuje się wielkim, kosmopolitycznym miastem, lasem wieżowców. Oczywiście nie mogło się obyć bez wycieczek w miejsca obowiązkowe dla warszawskiego kina: Most Poniatowskiego (evergreen, chyba najczęściej filmowany most w Polsce) i trasy na Białystok (szczególnie ukochanej za malownicze ekrano-tunele). Przestrzeń jest powiększana poprzez wykorzystanie żabiej (psiej) perspektywy, a budynki z tej perspektywy nabierają nieco upiornego charakteru, potęgowanego jeszcze przelotem samolotu przez centrum. Co i rusz pojawiające się jedenastki przywołujące zamach na World Trade Center każą sądzić, że mamy do czynienia z kolejnym Babilonem, a jego wieża już za chwilę runie.

Biblijnych symboli jest rzecz jasna więcej, chociażby gołębica rozbijająca okno podczas rozmowy o tym, czy godzi się iść na górską wyprawę z aktorem porno, wszak góry to taka duchowość i czystość, a tu zmaza, wstyd i sromota. Biorąc pod uwagę, że te słowa wypowiada Agata Buzek nie sposób uciec od skojarzeń z Obcym ciałem Krzysztofa Zanussiego. Lekki posmak Onirici: psiego pola również jest odczuwalny.

Jeżeli oglądać 11 minut, jak dzieło samodzielne trzeba je odrzucić z obrzydzeniem, jednak patrząc nań jak na metafilm, żart, zgrywę, kinową igraszkę możliwa jest dobra zabawa. Wszystkiego tu za dużo, by traktować go poważnie. Widać to już na poziomie decyzji obsadowych. Żaden z aktorów się nie powtarza, role rozsadzają ich wcześniejsze ekranowe wizerunki. Andrzej Chyra grający mężczyzn doświadczonych a szlachetnych raczy widzów i siostry zakonne opowieścią o rekordowo długim hot dogu. Wojciech Mecwaldowski alias Nemezis polskiego kina, gwiazda komedii, o których istnieniu lepiej nigdy się nie dowiedzieć, gra rolę dramatyczną. By było zabawniej jest jeszcze filmowany jak Jared Leto w Requiem dla snu. Cóż, jaki kraj, taki Jared. Co i rusz pojawia się jakaś znana twarz uruchamiająca kontrastowy zestaw skojarzeń, od poważnego arthouse'u po gatunkowość najniższych lotów.

Jerzy Skolimowski mierzy trochę wyżej niż posłużenie się polskim kinem w celu wyśmiania go i jednoczesnego wyrażenia fascynacji. 11 minut jest filmem o obrazach, tworzeniu materiałów wideo, ich obiegu. Wpisuje kino w cały szereg sposobów utrwalania obrazów. Film rozpoczyna się od nagrań przy pomocy telefonów, w trakcie znajdą swe miejsce kamery telewizyjne, a nawet tak staroświeckie medium jak malarstwo. Od twórców zafascynowanych tym, że można przy pomocy przenośnych urządzeń nagrać porno (tu można wstawić całą litanię nazwisk autorów produkcji o nastolatkach) Skolimowskiego różni brak wiary w możliwość dotarcia do istoty rzeczywistości przy pomocy cyfrowych mediów. Wszystko, co ważne dzieje się gdzieś w martwym pikselu monitora, niedostępne dla podglądaczy.

Kiczowatość centralnej metafory jest, podobnie jak pozostałych, niewątpliwa. W przesadzie tkwi siła 11 minut. Ten film jest tak intensywny, nasycony mniej lub bardziej oczywistymi odniesieniami, że proste wartościowanie musi pójść na śmietnik. Można wizję Skolimowskiego odrzucić, ale jest w niej coś z życia w Polsce, radość z życia w czasie permanentnej apokalipsy.

Zwiastun: