Pewnego razu w Grecji

Data:
Ocena recenzenta: 4/10

Grecka wyspa jako raj na ziemi. Słońce, kontakt z naturą i proste, ale dające spełnienie życie. Taką wakacyjną magię, która staje się codziennością, proponuje Andrzej Jakimowski w Uśmiechu losu. Tym razem jednak nawet najlepsze kinowe czary zawodzą, a widzowie są zmuszeni obserwować pokaz artystycznej szarlatanerii.

Andrzej, fotograf ze Śląska, przybywa do Grecji, aby przyjąć spadek po stryju. Zamiast oczekiwanego domu znajduje kamienny szałas i pole pełne żwiru, na którym tylko pasą się kozy. Andrzej chce jak najszybciej pozbyć się mało atrakcyjnego spadku, jednak musi najpierw spłacić dług, który zaciągnął jego stryj. Kolejne wydarzenia odciągają go od opuszczenia wyspy. Z czasem Andrzej sam zaczyna je prowokować. Każdy kto widział Sundown Michela Franco powinien od razu wiedzieć co w Uśmiechu losu się dzieje. Andrzej cały czas przekłada wyjazd, raczej szukając uzasadnień do tkwienia w zawieszeniu, niż robiąc to z konieczności. To jednak śląska wersja tej fabuły. Główny bohater pochodzi z nie bardzo zamożnej rodziny, w tle mamy nie miliardy dolarów, a spadek w postaci domu z widokiem na skały. Do tego generalna jakość wykonania ma się do filmu Michela Franco tak jak grający Bercika w Świętej wojnie Krzysztof Hanke do Tima Rotha. Oczywiście hałdy mają swój niezaprzeczalny urok, ale nieco go tracą po przeszczepieniu w okolice basenu Morza Śródziemnego.

Film Jakimowskiego jest nie tylko nieznośnie optymistyczny, ale też umiarkowanie niedorzeczny. Odpowiedzią na ten drugi zarzut może być fakt, że Uśmiech losu jest luźno inspirowany życiem fotografa Jacka Przybyłowskiego. Nie byłby to pierwszy raz, kiedy prawda wygląda na ekranie mało wiarygodnie, ale to inspiracja tak swobodna, że Wyspy Kanaryjskie zmieniają się w greckie i nikomu to nie przeszkadza. Widzom może przeszkadzać jednak brak psychologicznego prawdopodobieństwa i wydarzenia, które układają się w logiczny ciąg tylko jeżeli bardzo mocno zmrużymy oczy, tak mocno, że nic prawie nie widać.

Uśmiech losu ma jedną niepodważalną zaletę, oferuje nieoczywiste spojrzenie. Akcja rozgrywa się na wyspie, jednak na ekranie prawie nie widać morza, tego spektakularnego połączenia niebieskiej wody i jasnych wybrzeży, które zapewniają Grecji powodzenie wśród turystów. Odwrócenie kamery i ustawienie się tyłem do morza to nie tylko wybieg formalny, ale też próba zastosowania innej perspektywy. Zabieg, który sprawdził się w Imagine tu nie jest w stanie unieść całego filmu. Przede wszystkim dlatego, że za pogodną historyjką kryje się zaskakująco kolonialna perspektywa. W Grecji żyje się wolniej, piję wino, je ser i generalnie niczym się nie martwi. Z kolei sami mieszkańcy wysp to wielka rodzina i to jedna z tych sympatycznych i ciepłych. No i do tego nie można traktować ich poważnie, skoro większość mężczyzn ma na imię Janis, prawda? W pewnym momencie w tym sielankowym obrazku pojawiają się nieco ciemniejsze barwy, jednak i w tym wypadku to figura szczwanego tubylca, gotowego do zdrady, ukrywając się pod osłoną pozornej nieporadności.

Hołdowanie stereotypom to przepis na porażkę, jednak trudno uchwycić dlaczego Uśmiech losu nie jest udanym kinem realizmu magicznego w stylu Kusturicy. Angielska wersja tytułu nawiązuje do dytyrambu, więc pozostając w tej poetyce trzeba napisać, że najpewniej odpowiada za to hybris. To po prostu obraz przesiąknięty pychą, zbudowany na złudnej pewności, bez cienia wątpliwości. Przez to humor rzadko kiedy trafia w tarczę, a słoneczny optymizm z każdą minutą staje się coraz bardziej nużący.