Pieśń słonia

Data:
Ocena recenzenta: 6/10

Homoseksualni bohaterowie w polskim kinie do tej pory nie mieli łatwo. Filmy znad Wisły z radością taplały się we wszystkich odmianach gejowskiego cierpienia. Słoń Kamila Krawczyckiego próbuje to zmienić, wprowadzając nieco zwyczajności do niekończącej się sesji polskiego  BDSM.

Pasją Bartka jest jeździectwo, hoduje konie, ale nie ma pieniędzy na zmianę małego gospodarstwa na Podhalu w prawdziwą stadninę. Konie generują jedynie koszty, więc chłopak musi pracować w miejscowym barze. Z życia między jedną pracą a drugą wybija go pojawienie się Dawida. Ten przyjeżdża do wsi po śmierci ojca. Tylko po to, aby zamknąć wszystkie sprawy i znów zapomnieć o miejscu, z którego pochodzi. Tym razem nie będzie to łatwe ze względu na rodzące się uczucie. Miłość między mężczyznami rozwija się za zamkniętymi drzwiami opuszczonego domu, jednak i ona w końcu wychodzi na światło dzienne. To melodramatyczny samograj iz całą sympatią dla Słonia nie sposób nie zauważyć całego szeregu drobnych pęknięć. Problematyczny jest już scenariusz, który subtelnością nawet nie stara się grzeszyć. Najwięcej do zarzucenia można mieć do obrazu wsi, który bliższy jest całokształtowi twórczości Wojciecha Smarzowskiego niż Wszystkim naszym strachom Łukaszów Rondudy i Gutta. To miejsce naznaczone niedostatkiem, przede wszystkim brakiem kapitału ekonomicznego. Do tego wieś nie jest społecznością. Krawczycki nie dostrzega wiejskiej wspólnoty, widzi jedynie zatomizowanie. Więzi między mieszkańcami nie są przesadnie bliskie, przypominają te miejskie. Trudno jednak jednoznacznie orzec czy to społeczna diagnoza, czy zawłaszczenie przez spojrzenie z zewnątrz.

Podobnie powierzchownie potraktowana została kwestia stosunku do zwierząt. Zarówno dla Bartka jak i Dawida są one czymś więcej niż żywymi narzędziami. O ile stosunek do ukochanych koni w tej narracji się broni, tak scena awantury o trzymanie psa na łańcuchu jest karykaturalna. Narysowana przez nią linia między miejskim a wiejskim jest arbitralna. Dlaczego ma przebiegać w tym miejscu? I dlaczego potencjalnie ma się łączyć z orientacją seksualną? Czy wrażliwość jest czymś zarezerwowanym dla osób nieheteronormatywnych? Widać, że te sekwencje w założeniu mają kompozycyjnie porządkować całość, ale niepotrzebnie komplikują prostą historię miłosną, zamiast przyszpilić ją w rzeczywistości.

Słoń jest przede wszystkim melodramatem. I jak na standardy polskiego kina LGBT+ filmem całkiem pogodnym. Na pewno nie cukierkowym, ale takim, w którym miłość może zostać skonsumowana, kochankom nie ciąży ani sutanna, ani widmo śmierci. Czasami spod pancerza kinowego romansu, z wpisanym w niego kiczem, nawet przebijają przebłyski życia. To przede wszystkim zasługa Jana Hrynkiewicza w roli Bartka. To ciekawy debiut w głównej roli, bez przesadnej maniery czy sztywności. Między tymi biegunami porusza się z kolei ekranowy Dawid. To kreacja nierówna i chyba winić trzeba nie Pawła Tomaszewskiego, a reżysera. Także dlatego, że grę w różnych rejestrach uprawia Ewa Skibińska. Matka głównego bohatera oscyluje między mamrotaniem, a wygłaszaniem monologów niczym ze sceny Teatru Polskiego we Wrocławiu. I z całym szacunkiem dla tej artystki tym razem to nie działa.

Słoń najlepszy jest w tych momentach, w których zrzuca balast nadmiarowych znaczeń i wymyślnych reżyserskich koncepcji. To naiwny romans i to naiwnością pojawiającej się w nim Przetańczyć z tobą chcę całą noc Anny Jantar. Oczyszczenie go ze zbędnych motywów mogłoby dać naprawdę piorunujący efekt. Trzeba jednak pamiętać, że to debiut, który i tak z mikrobudżetu wyciska bardzo dużo. Pozostaje jedynie kibicować Krawczyckiemu, bo to jeden z pierwszych kroków w dobrą stronę. Do stworzenia takiego kina LGBT+, które w Polsce pozwoli osobom nieheteronormatywnym mówić własnym głosem, bez tłumienia go gatunkowymi kliszami czy nieszczęściami na miarę Hioba.