W dobrym smaku

Data:
Ocena recenzenta: 7/10

Siłę kultury poznaje się w kuchni. Takiemu przeświadczeniu hołduje najwyraźniej Madame Mallory, snobistyczna szefowa restauracji, szczycącej się gwiazdką Michelina. Gdy po drugiej stronie ulicy pojawia się konkurencyjny lokal rodziny hindusów, wypowiada mu wojnę. W końcu nie ma lepszej kuchni niż francuska, a już to, co serwują w Indiach stanowi szczyt złego smaku.

Sądząc po krótkim opisie i kampanii reklamowej, takiego filmu można się spodziewać – o kulinarnej wojnie, symbolizującej zderzenie kultur, o chłodnej, złośliwej damie, która dzięki rodzinie z Indii odzyska radość życia i oczywiście o miłości, tej młodzieńczej, i tej nieco bardziej dojrzałej. Wszystkie powyższe elementy w „Podróży na sto stóp” się znajdują, ale wcale nie jest to film o żadnym z nich.

Madame Mallory, choć bardzo ważna, pozostaje na drugim planie. Wojna między restauracjami kończy się bardzo szybko. Co więc pozostaje? Życie młodego, obiecującego kucharza, który z Indii trafia na francuską prowincję, uczy się nowych potraw, rozwija i odnosi kolejne sukcesy. To o jego losach opowiada film, to o jego podróży mówi tytuł.

Choć obydwie restauracje faktycznie dzieli sto stóp i ostatecznie tyle trzeba przebyć, by zwalczyć wzajemne uprzedzenia, młody chłopak musi pokonać znacznie dłuższą drogę. Tylko w ten sposób odniesie sukces i rozwinie swój wrodzony talent. Opuści bliskich, wyjedzie do Paryża, lecz czasem trzeba znaleźć się bardzo daleko, by zrozumieć, że podróż jest tylko po to, by z niej powrócić.

To krzepiące przesłanie ma zapach kardamonu. W końcu „Podróż na sto stóp” jest także filmem o gotowaniu, o wspaniałych potrawach, o ich przyrządzaniu i smakowaniu. Sekwencje dotyczące przygotowywania potraw, choć trochę sterylne, działają na zmysły, a w czasie seansu nie raz można pozazdrości bohaterom zajadania takich pyszności. Jakby jeszcze bardziej chcąc rozdrażnić widza, reżyser z lubością pokazuje rozkoszne widoki południowej Francji. Seans „Podróży na sto stóp” stanowi niewątpliwie przyjemne estetyczne doznanie, w typowej, ciepłej konwencji amerykańskich obrazów „na poprawę humoru”.

Pod względem fabularnym jest nieco gorzej, bo i nic odkrywczego w tej opowieści nie ma. Co ciekawe jednak, film dramaturgicznie wątły, mniej więcej w połowie pozbawiony znaczącego konfliktu, pozostaje interesujący. Wpływ na to ma niewątpliwie fakt, iż główna oś fabularna kilkakrotnie mocno się przesuwa. „Podróż na sto stóp” jako opowieść o życiu nie trzyma się jednej zwartej historii, ale trochę błądzi, co paradoksalnie pozwala utrzymać uwagę.

Dobre wrażenie robi też humor, ciepły, subtelny, pozbawiony ewidentnych gagów. Najsympatyczniejsze wydają się przekomarzanki Madame Mallory i jej siwowłosego konkurenta. Nie trudno odgadnąć do czego taka niechęć doprowadzi, ale chyba najciekawsze jest to, że dwójka pozornie zupełnie odmiennych ludzi okazuje się bardzo do siebie podobna.

W ostatnich latach Lasse Halström stał się specjalistą od „miłego kina” i trudno odmówić wdzięku jego łagodnym opowieściom. „Podróż na sto stóp” przynosi wytchnienie, bez mizdrzenia się do widza wzbudza sympatię i zaprasza na podróż ku odkrywaniu nowych smaków, nowych miejsc. Siłę kultury może i poznaje się w kuchni, ale to kino budzi chęć, by ją poznać.

Zwiastun: