Pamiętnik festiwalOFFicza

Data:

Trzynasty dzień miesiąca przypadający w piątek to dla wielu powód do obaw. A przynajmniej wielu z nich wydaje się, że obawiać się powinni. Jednak znalazła się spora grupa osób, która trzynasty dzień kwietnia wypatrywała z utęsknieniem. Do grona tych osób zaliczałem się i ja. Wprawdzie dzień jak co dzień, ale nie dla fanów kina, na dodatek kina niezależnego. Bo właśnie tego dnia wystartował w Krakowie 5. Międzynarodowy Festiwal Kina Niezależnego Off Plus Camera. Impreza w całości poświęcona jest światowemu kinu niezależnemu. Festiwalowa publiczność mogła zobaczyć filmy, które jeszcze nie miały premiery w polskich kinach, ale i produkcje, do których ciężko dotrzeć, produkcje, których na pewno nie zobaczą w repertuarze kinowym, czy też na półkach wypożyczalni dvd. Chociaż nie zabrakło też projekcji, które pozwoliły nadrobić zaległości. I chociaż mamy do czynienia z produkcjami nieraz trudnymi w odbiorze, nie brakuje ludzi, którzy takie filmy oglądać chcą. Zainteresowanych festiwalem odsyłam na stronę www.offpluscamera.com. Z pewnością znajdziecie tam wszystko, co chcielibyście o festiwalu wiedzieć, a boicie się zapytać. Osobiście skupię się na mojej przygodzie z OPC.

Karnet na festiwal zamówiłem przez Internet w momencie, gdy tylko pojawiła się informacja o możliwości zakupu. Wiedziałem, że raczej na festiwalu się pojawię, stąd też nie było sensu zwlekać z zakupem. Po raz kolejny można było się przekonać, że kto pierwszy ten lepszy, bowiem nabyłem karnet z 50 % zniżką. W tym roku zmieniono nieco formułę nabywania biletów. Posiadacze karnetów uzyskali prawo do nabycia biletów na poszczególne seanse o połowę taniej niż pozostali. Dla osób, które wiedziały, że nie poprzestaną na dwóch, trzech, czy nawet pięciu produkcjach zakup karnetu wydał się rzeczą oczywistą. Ubiegłoroczni festiwalowicze pewnie nieco się zdziwili, bowiem rok temu mając karnet można było wejść na salę kinową bez konieczności zakupu biletu. W zasadzie odbierało się wejściówki na dany seans, ale mając już karnet za bilet nie trzeba było płacić. Tegoroczną zmianę można tłumaczyć tym, że ze względu na ograniczoną pojemność sal nie wszyscy zainteresowani byli w stanie się pomieścić. A tak jeśli ktoś zapłacił za bilet to pewnie świadomie dokonał wyboru. Chociaż muszę przyznać, że sale kinowe i tak pustką nie świeciły. Zwolenników, jak i przeciwników tego rozwiązania nie zabrakło. Osobiście stwierdziłem, że zamiast zastanawiać się nad wprowadzoną zmianą bardziej wypada, a nawet trzeba się cieszyć, że festiwal w ogóle wystartował, bo jeszcze jakieś pół roku temu straszono kryzysem finansowym, który miał wpływ na wysokość budżetu, a ten z kolei miał się przyczynić do być albo nie być tej imprezy. Kryzysem straszy się dalej, ale liczy się fakt, że możemy mówić o 5. edycji Off Plus Camera.

Kolejną (obok oczywiście nabycia karnetu) równie ważną czynnością dla każdego festiwalowicza było sporządzenie listy filmów, które planowałem obejrzeć w poszczególnych dniach. Czynność ta całkiem sprawnie mi poszła, ale to nie zmienia faktu, że jeszcze dwa razy wprowadzałem korektę. Właściwie to trzy, bo okazało się, że na jeden seans zabrakło już biletów, ale o tym później. Oczywiście nie obyło się też bez dokupywania biletów, bo głód filmożercy dał o sobie znać. Piątek trzynastego to oczywiście rozpoczęcie festiwalu. Mnie osobiście data ta nie rusza (w sensie, że nie jestem przesądny), ale przeciwnicy piątków trzynastego będą mieli powód, żeby utwierdzić się w przekonaniu, że jednak jest to pechowy termin. Otóż okazało się, że jest problem z odbiorem karnetów, które nie zostały na czas wydrukowane. No cóż, zdarza się, nawet najlepszym, a bez wątpienia takim nazwać trzeba Off Plus Camerę. Zostałem poinformowany, że mam dwie opcje. Mogę poczekać na karnet ok. 30 minut albo odebrać zaproszenie na wybrany przeze mnie seans. Pierwszy wariant w zasadzie nie stanowił dla mnie żadnego problemu (są sprawy ważne i ważniejsze, a festiwal akurat w tym momencie bez wątpienia jest tą ważniejszą), ale muszę przyznać, że opcja druga wydała się korzystniejsza. Postawiłem na wieczorny seans The Raid w Kinie Kijów. Zadowolony opuściłem Centrum Festiwalowe. Poszedłem coś zjeść, bo jednak nie samym kinem człowiek żyje. Godzinę przed planowanym seansem ponownie pojawiłem się w Centrum Festiwalowym z nadzieją, że karnet już będzie na mnie czekał. Niestety okazało się, że piątek trzynastego nie chciał dać za wygraną, bo karnetów dalej nie było. Ale mimo to wciąż nie jestem przesądny. Cóż, zdarza się, powiem po raz kolejny. Na pierwszy dzień miałem zaplanowany seans Killer Joe, a że karnetu nie miałem, nie mogłem zakupić biletu. W zasadzie to zakupić mogłem, ale po wyższej cenie, co akurat nie wchodziło w grę, bo w końcu za karnet już zapłaciłem. I tak oto dostałem kolejne zaproszenie na zaplanowany seans. Zostałem również zapewniony, że w sobotę karnety na pewno będą (i faktycznie były).

No dobra, ja tu piszę o karnetach, a miało być o filmach. Pierwszego dnia postanowiłem sprawdzić czy uznany za najlepszy film akcji ostatniej dekady rzeczywiście jest najlepszym. Ani znawcą, ani fanem gatunku nie jestem, ale The Raid to naprawdę mocne kino akcji. Jedno jest pewne, oglądanie filmu na naprawdę sporym ekranie w sali mieszczącej ponad osiemset osób robi wrażenie. Nawet starałem się ograniczyć mruganie żeby czegoś nie przeoczyć, bo naprawdę się działo. No w końcu bardziej to kino akcji niż dramat, który jest gatunkiem najbardziej mi bliskim. The Raid, którego premiera miała miejsce właśnie na OPC to opowieść (chociaż nie wiem czy akurat w tym przypadku to słowo jest adekwatne do tego co dzieje się na ekranie) o akcji elitarnego oddziału policji, którego celem jest dorwać szefa narkotykowej mafii w Dżakarcie, w Indonezji. Jeśli spektakularne sceny walki wbiły mnie w fotel (a powtórzę, że fanem gatunku nie jestem), to chyba faktycznie jest to film obok, którego przejść obojętnie nie można. Dobra passa w doborze repertuaru nie została przerwana kolejnym obrazem z sekcji Odkrycia. Killer Joe, bo o nim tu mowa to mieszanka dramatu z komedią kryminalną, która wśród osób opuszczających salę wywołała mieszane uczucia, tak przynajmniej wywnioskowałem po minach, które przybrały różne formy grymasu, tudzież zadowolenia. W każdym razie na mnie film wrażenie wywarł, może nie ogromne, ale to nie zmienia faktu, że Killer Joe to dość nietypowa produkcja obok której obojętnie przejść nie można. No i wypada pochwalić świetną kreację Matthew McConaughey, którego niespecjalnie pamiętam z dotychczasowego dorobku. Tą kreacją na pewno zaplusował, przynajmniej u mnie.

Drugi dzień festiwalu to trzy projekcje i jedno spotkanie z reżyserem, którego w zasadzie nie planowałem, ale że zabrakło biletów na duński dramat Teddy Bear wybrałem The Lie. Tego też dnia odebrałem karnet wraz z dołączoną smyczą z logo festiwalu. No, w tym momencie poczułem się jak prawdziwy festiwalowicz. Sobotnią przygodę z filmem rozpocząłem projekcją Without, który brał udział w konkursie głównym Wytyczanie Drogi. To opowieść o Joslyn, świeżo upieczonej absolwentce liceum, która opiekuje się starszym mężczyzną przykutym do wózka inwalidzkiego na odciętej od świata wyspie. Wypełnione rutyną dni w zasadzie niczym się od siebie nie różnią. No może poza własnymi urojeniami, które z każdym dniem coraz bardziej dają o sobie znać. Kolejna produkcja, którą wybrałem to przywołane już wcześniej The Lie. Jest to reżyserski debiut Joshuy Leonarda, którego również można zobaczyć na ekranie. Film opowiada o młodej parze, która beztroskie życie musiała odsunąć na dalszy plan wraz z pojawieniem się dziecka. To słodko-gorzka opowieść o tym, że jednak nie każdy dorósł do roli rodzica. Po projekcji filmu The Lie zostałem na spotkaniu z reżyserem, który opowiadał m.in. o urokach łączenia aktorstwa i reżyserii. Joshua Leonard stwierdził, że już nie może się doczekać prac do jego następnego filmu, kiedy to będzie już tylko reżyserem, założy czapkę baseballową, zasiądzie na krześle i przytyje dziesięć kilo. Ktoś na sali zapytał jak ta produkcja, a właściwie jej bardziej hollywoodzkie zakończenie ma się do niezależnego festiwalu. Osobiście uważam, że może to i dobrze, że nie każda opowieść ma ponure zakończenie, a przecież happy end nie jest zarezerwowany tylko dla mainstreamowych produkcji. Joshua Leonard ukazał, że pomimo głupiego kłamstwa, które może jeszcze bardziej nakręcać brak szczerości we wzajemnych relacjach, małżonkowie potrafią sobie wybaczyć i dalej być ze sobą. Bo to nie tylko przez kłamstwo możemy się od siebie oddalać, ważne, by jednak w odpowiednim momencie przyznać się, że się pogubiliśmy i wejść na właściwy tor. Stwierdziłem, że sobota to będzie idealny dzień na nadrobienie zaległości. I tak właśnie padł wybór na Różę Wojciecha Smarzowskiego, do obejrzenia której dość długo się przymierzałem. Myślę, że jest to film, o którym słyszeli (prawie) wszyscy, nie zwarzywszy na to czy kinem się interesują czy też nie. Są filmy, które trzeba omijać szerokim łukiem, ale są też i takie, obok których obojętnie przejść nie można i do tej kategorii zaliczyć trzeba Różę. Mógłbym stworzyć nowe epitety do opisania moich wrażeń po projekcji, ale myślę, że milczenie będzie najlepszym komentarzem. W tym przypadku potok słów jest zupełnie zbędny. Dzięki takim produkcjom nie tracę wiary w polskie kino.

Trzeciego dnia festiwalu zobaczyłem przedpremierowo She Monkeys, szwedzki dramat o destrukcyjnej więzi łączącej dwie młode dziewczyny, które trenują razem w drużynie woltyżerki. Zazdrość, rywalizacja, pożądanie to główne czynniki, które mają wpływ na wzajemne relacje. Tego samego dnia wybrałem się na debiut Filipa Marczewskiego Bez wstydu. Dzień wcześniej odbyła się światowa premiera z udziałem twórców. Kiedy film trafi do kin tego nie wiem, pewnie nie szybko, stąd też moja radość, że załapałem się na ten seans. O filmie na razie cisza, ale myślę, że dość kontrowersyjny temat „niepoprawnej” więzi łączącej brata z siostrą sprawi, że zrobi się szumnie. Niedziela to także spotkanie z Azazelem Jacobsem, zwycięzcą pierwszej edycji Off Plus Camera. Podczas gali otwarcia festiwalu można było zobaczyć jego najnowsze dzieło Terri, które powstało w dużej mierze dzięki wygranej pięć lat temu. Jest to opowieść o trudach dostosowania się do otoczenia ze względu na swoją odmienność. Chociaż film wyświetlany był trzy razy to i tak nie było mi dane go zobaczyć. No cóż, z czegoś trzeba było zrezygnować, żeby coś zobaczyć móc. Jednak myślę, że nic straconego, w każdym razie poluję na dvd tejże produkcji.

W poniedziałek (czwarty dzień festiwalu) odbyło się spotkanie z cyklu Camera On z Joshem Radnorem. Tak, tak, kto ogląda Jak poznałem Waszą matkę nie może nie znać Teda. Wywiad poprowadził krytyk filmowy Elvis Mitchell. Do wydarzenia się przymierzałem, ale ze względu na zmianę godziny spotkania byłem zmuszony zrezygnować. Może i dobrze, że tak się stało, bo (dziki) tłum fanów naprawdę robił wrażenie (albo może i nawet wywoływał przerażenie). Smutek w oczach zapewne mieli ci, którzy musieli pogodzić się z myślą, że z braku miejsca do sali wpuszczeni nie zostaną. Pewnie nie skłamię pisząc, że Josh Radnor wywołał większe poruszenie niż wizyta Luca Bessona drugiego dnia festiwalu. Na pocieszenie został mi seans Honeymooner w ramach sekcji Nowe Kino Brytyjskie. To całkiem przyjemna komedia ukazująca historię Frana, którego rzuca narzeczona na cztery tygodnie przed planowanym weselem. Col Spector, z którym odbyło się spotkanie po projekcji opowiadał o trudach realizacji filmów niskobudżetowych. Pewnie nikt się nie spodziewał, że mieszkanie głównego bohatera to tak naprawdę mieszkanie reżysera.

Piąty dzień festiwalu rozpocząłem seansem Invisible w ramach sekcji Nowe Kino Izraelskie. To historia dwóch kobiet, które zostały zgwałcone przez tego samego seryjnego gwałciciela. Przez przypadek spotykają się po latach, by spojrzeć w przeszłość. Przeszłość, którą najchętniej wymazały by z pamięci. I chociaż rany są niewidzialne, to wystarczająco bolesne, by nie móc je ignorować. Kolejną produkcją, która wypełniła sto minut mojej festiwalowej przygody był Lęk wysokości. Wiedziałem, że ten fabularny debiut Bartosza Konopki wkrótce pojawi się w kinach, ale czekać nie chciałem. I bardzo dobrze, że seansu nie odwlekałem, bo takie filmy powinno się oglądać w pierwszej kolejności. I takie filmy powinno się pokazywać tym, którzy wiarę w polskie kino już dawno stracili. Jeszcze przed seansem natknąłem się na plakat filmu, który przykuwał uwagę takimi epitetami jak szczery, niezwykły, wzruszający. Nie są to puste słowa, to naprawdę przejmująca i poruszająca opowieść o niełatwej relacji ojca i syna. Marcin Dobrociński i Krzysztof Stroiński odwalili naprawdę kawał dobrej roboty. Na dodatek Lęk wysokości obejrzałem w moim ulubionym, fantastycznym Aneksie w Arsie. Aż ciężko było opuszczać salę kinową, bo wiedziałem, że filmowo dzień już dobiegł końca. Tak szybko chciałem napisać słów kilka o Lęku wysokości, że aż zapomniałem wspomnieć o spotkaniu z reżyserem Adrianem Pankiem i producentem Lambrosem Ziotasem. Nazwiska te łączy ich wspólne dzieło Daas. Jest to jeden z dwóch polskich filmów wyświetlanych na OPC, którego nie widziałem. I właśnie w celu zachęty do zapoznania się z tą produkcją na spotkanie się wybrałem. Wszedłem niezdecydowany i w zasadzie niezdecydowany też wyszedłem. Ale już się tłumaczę. Po prostu nie przepadam za obrazami kostiumowymi, to w zasadzie jedyny powód braku mojego zainteresowania Daas. Zaległości w każdej chwili nadrobić będę mógł, bo film dostępny jest na dvd. Może mi się to uda przed wejściem do kin kolejnego filmu Adriana Panka. Tez z kolei ma być obrazem w konwencji współczesnego kina. Chociaż reżyser wspomniał, że zastanawia się nad wyreżyserowaniem filmu o polskich wikingach. Może być ciekawie.

Środę (szósty dzień festiwalu) również dobrze wspominam, bo to właśnie w tym dniu obejrzałem zwycięzcę Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Karlowych Warach. Mowa oczywiście o Konserwatorze. To bardzo dobrze oglądającą się historia Yaakova Fidelmana, który po śmierci swojego partnera biznesowego zmuszony jest myśleć o zamknięciu interesu. A to właśnie renowacji antyków poświęcił całe swoje życie. Nie znajduje zrozumienia u syna, który nie dostrzega pasji ojca. Jednak nawet z najgorszej sytuacji zawsze jakoś można wyjść. I tym razem nie wszystko jest stracone, gdy na drodze mężczyzny pojawia się młody pracownik, który na zapleczu sklepu znajduje cenne pianino. To produkcja godnie reprezentująca Nowe Kino Izraelskie i ta muzyka, uczta dla uszu. Film można było wcześniej zobaczyć na 7. Festiwalu Filmy Świata Ale Kino+, więc mam nadzieję, że więcej osób miało przyjemność zapoznać się z obrazem, który zgarnął Kryształowego Globusa. Z kolejnym filmem, który obejrzałem było tak: najpierw miałem go obejrzeć, następnie niekoniecznie i później zdarzyło się coś co sprawiło, że jednak go nie przegapiłem. Może czynnik ten do końca nie zadecydował o iść albo nie iść na Electrick Children, ale na pewno spory udział w tym miał. Debiut Rebecci Thomas to naprawdę kawał solidnej roboty. Chociaż mam świadomość, że historia piętnastoletniej Rachel, która wierzy, że zaszła w ciążę z głosem, który wyśpiewuje nagraną na kasecie piosenkę może wydawać się trochę (a może i nawet nie trochę) dziwna. To na pewno jedna z oryginalniejszych produkcji, jakie udało mi się obejrzeć podczas festiwalu. Po seansie zostałem na spotkaniu z reżyserką, która wydawała się naprawdę sympatyczną osobą. Rebecca Thomas nie kryła zadowolenia, bo film został naprawdę ciepło przyjęty przez licznie zgromadzoną publiczność. Jeśli ktoś chce posłuchać utworu, który jest odpowiedzialny za niewiarygodne zapłodnienie Rachel to niech sięgnie po utwór z lat siedemdziesiątych, The Nerves Hanging on the telephone. Reżyserka zdradziła, że zrobiła listę piosenek, które mogły by „sprawić”, że dziewczyna zaszła w ciążę. Na liście znalazło się kilka kawałków Led Zeppelin. Mimo wszystko wybór padł na Hanging on the telephone.

Siódmy dzień festiwalu to dzień komedii, przynajmniej w moim przypadku, bo właśnie w czwartek postawiłem na produkcje tegoż (nie do końca lubianego przeze mnie) gatunku. Wiem jedno, gdyby wszystkie komedie były takie jak te, które obejrzałem w tym dniu, to pewnie zmieniłbym nastawienie. Z pewnością fanem gatunku i tak bym się nie stał, ale być może częściej bym po nie sięgał. W pierwszej kolejności obejrzałem Grzecznego i Grzesznego w ramach sekcji Geek Cinema. Produkcja jest dostępna na dvd, więc kto chce się pośmiać, niech się w krążek zaopatrzy. Na pewno nie jest to mistrzostwo komedii, ale całkiem sympatyczna opowieść o (nie)idealnym nastolatku. Większe wrażenie zrobił na mnie zarośnięty David Duchowny w kapitalnym Goats. To naprawdę kozacki obraz (i nie piszę tak tylko dlatego, że tytuł coś sugeruje).

Weekendowo festiwal rozpocząłem i weekendowo go zakończyłem. Piątek (ósmy dzień festiwalu) to dwa seanse w kinie Agrafka, w którym ostatnio często goszczę. W pierwszej kolejności obejrzałem kanadyjski dramat Laurentie reprezentujący sekcję Geek Ciemna. To niełatwa w odbiorze historia, którą momentami ciężko się ogląda. W zasadzie to nawet nie wiem co o tej produkcji napisać. Trudno, nie napiszę nic więcej. Zainteresowanych (chociaż tak właściwie nic nie napisałem, żeby to zainteresowanie wzbudzić) zachęcam poszperać w sieci. Z drugiej strony tajemniczość też może wzbudzać zainteresowanie. Kolejny piątkowy seans to Margaret z takimi znanymi osobistościami jak Anna Paquin, Jean Reno, czy w końcu Matt Damon. To dwuipółgodzinna opowieść o dziewczynie, która jest świadkiem tragicznego wypadku. To wydarzenie nie pozwoli jej cieszyć się beztroskim życiem nastolatki. Do polskich kin film prawdopodobnie trafi w sierpniu. Z pewnością będzie to jedna z ciekawszych wakacyjnych premier, na pewno warto na nią czekać.

Dziewiąty dzień festiwalu w porównaniu do soboty sprzed tygodnia był zdecydowanie skromniejszy. Udało mi się obejrzeć tylko jeden film, ale nie ilość, lecz jakość. I chociaż seans Mosquita y Mari nie był najciekawszym festiwalowym wydarzeniem i tak wyboru nie żałuję. To bardzo przyjemny obraz z sekcji From The Gut – Amerykańcy Niezależni. A sam fakt, że w filmie częściej można usłyszeć język hiszpański niż angielski niewątpliwie poprawił mi humor. Nie żebym współczesnej łaciny (no j. angielski oczywiście) nie darzył sympatią, ale nie ukrywam, że hiszpański fajny jest (a przynajmniej filmy z takim akcentem).

Wszystko co dobre szybko się kończy. Taryfy ulgowej i dla OFF Plus Camera nie było. Niestety nadszedł ostatni dzień festiwalowej przygody. W niedzielne popołudnie obejrzałem Romeos i Take This Waltz. Pierwsza z wymienionych produkcji to historia dziewczyny, która chłopakiem chciała być i w zasadzie chłopakiem się stała. Więcej o tym niemieckim dramacie pisał nie będę, bo w przeciwnym wypadku nigdy tego tekstu nie skończę. Więcej natomiast napiszę o Take This Waltz. Tą kanadyjską produkcję bardzo chciałem zobaczyć, bo wiedziałem, że film z udziałem Michelle Williams zły być nie może. I rzeczywiście zły nie był. To na pewno jeden z oryginalniejszych filmów spośród obrazów o podobnej tematyce. Za sprawą pomysłowych, świetnie zrealizowanych scen wart jest uwagi. Niby miałem więcej napisać, ale nic z tego nie wyszło. Ale pewnie i tak w połowie tekstu część czytelników wymiękła.

Ta dziesięciodniowa przygoda z filmem to na pewno świetnie spędzony czas. W zasadzie nie mam porównania z innymi tego typu (większymi) festiwalami (do tej pory uczestniczyłem w festiwalach filmów dokumentalnych, krótkometrażowych, czy np. Tygodniu Kina Hiszpańskiego), ale myślę, że dla kinomanów to impreza, na której jeszcze nie raz się pojawią, bo naprawdę warto. W ciągu dziesięciu dni udało mi się obejrzeć dziewiętnaście produkcji i wziąć udział w pięciu spotkaniach z reżyserami. Przekrój filmowy naprawdę różnorodny. Każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Znalazłem i ja. I utwierdziłem się w przekonaniu, że naprawdę kocham kino.

Jak na festiwal z tak dużym budżetem, mam wrażenie ogromnego marnotrawienia kasy. Nie chodzi tylko o program filmowy, w którym 80% filmów to starocie, ale o to co się z tym festiwalem dzieje na mieście. Każdy kubeł na śmieci oblepiony plakatami, a nie mogą zapełnić sali małego kina Agrafka premierowym, amerykańskiej filmem z nazwiskami w piątek wieczorem.

no. ale kto układa program... nie idzie zobaczyć więcej niż 2 filmów dziennie bo zaczynają się późno i przeważnie najlepsze idą równolegle o 18:00... odpuściłem w ty roku... widziałaś może 2 Night jedyny chyba który bardzo chciałem zobaczyć ?

Mi się dzisiaj udało zobaczyć 4 filmy, ale fakt, że na jeden poszłam, bo nie miałam innej opcji. Wczoraj też poszłam na She Monkeys, bo nic nie łączyło mi się z tym, co chciałam zobaczyć. 2 Night nie widziałam niestety. Szkoda, że filmy nie są połączone w bloki godzinowe - duży mankament festiwalu. Jeszcze niektóre filmy puszczają po 3 razy, a niektóre mają jeden seans. To w ogóle dziwny festiwal - mam wrażenie, że nastawiony bardziej na tych gości, co to w muzeum w Sukiennicach dysputują i piją wino, a nie dla zwykłego widza.

Co do stwierdzenia, że jest to festiwal "nastawiony bardziej na tych gości, co to w muzeum w Sukiennicach dysputują i piją wino, a nie dla zwykłego widza" to chyba jednak muszę się zgodzić :) Czasem miałem wrażenie, że więcej jest wolontariuszy, czy gości niż takich zwykłych kinomanów jak ja :)

Pewnie chodzi Ci o "Margaret" o 21:00 (z lekkim poślizgiem)? Też byłem na tym seansie. Nie wiem dlaczego, ale miałem wrażenie, że jesteś na sali (chociaż Cię nie znam), autentycznie. Chyba mam dar odgadywania twarzy na podstawie filmasterowych avatarów. O ile dobrze pamiętam to miałaś na sobie coś czerwonego i siedziałaś w 6 albo 7 rzędzie, tak strzelam :)

W zasadzie to sala była wypełniona. No dobra, pojedyncze wolne miejsca gdzieś się znalazły.

Na Margaret siedziałam w 2. rzędzie, choć miałam czerwoną kurtkę. Dzisiaj natomiast byłam na dwóch izraelskich filmach, na znakomitym Footnote jakieś 20 osób na sali, w kinie Mikro było też z tyle. Na Headhunters jakieś 40% sali pełne, na Killer Joe może było z 40 osób. Gdybym była dyrektorem finansowym festiwalu, poszłabym do CEO i poleciła zwolnienie wszystkim, bo taka frekwencja na komercyjnych filmach w weekend wieczorem (gdy pogoda nie sprzyja raczej spacerom po rynku) to jakaś żenada.

Dziś akurat była gala zkończenia, więc może i to miało wpływ na frekwencję. Albo może już się widzowie zmęczyli oglądaniem, bo powiem szczerze, że w ubiegły weekend kursowałem od Kina Ars do Kina Pod Baranami i sale naprawdę były wypełnione po brzegi.

Też dziś byłem w Mikro, ale na "Mosquita y Mari". Jedyny film z obejrzanych na OPC, na którym była garstka osób. Ale z dzisiejszym dniem coś jest nie tak, wieczorem byłem na koncercie (w zasadzie na trzech) i jak nigdy dotąd (a koncerty pod tym szyldem odywają się cyklicznie) osób było jak na lekarstwo. Nawet organizatorzy się dziwili.

Footnote, czy Killer Joe były już wcześniej wyświetlane. Na tym drugim byłem w pierwszym dniu festiwalu i osób było zdecydowanie więcej.

Jeśli chodzi o repertuar to 3 filmy dziennie można było zobaczyć. Osobiście uważam, że w taką sobotę czy niedzielę projekcje mogły by się zaczynać już od 10, bo jednak w weekend ludzie mają więcej czasu i można by było nadrobić zaległości z tygodnia.

Do tej pory widziałem 17 produkcji, jutro planuję 2 albo 3 seanse.

W poprzednim roku też było pustawo - byłam na 2 seansach, na jednym oprócz mnie jakieś trzy osoby, na drugim trochę lepiej (ale uraczono nas za to 20-minutowym przed-pokazem nt. festiwalu od strony kuchni).

Słuchajcie, widać, że byliśmy na innych seansach - w moim przypadku oprócz dwóch filmów o 13:00, i Beautiful Valley wszystkie pozostałe (kilkanaście) były przeludnione. Nabite "po dechy" sale, kilkakrotnie musiałem zmieniać plan, bo na dzień przed już brakowało biletów. Fakt, miałem wrażenie, że większość to "karnetowcy", wolontariusze i inni z "wejściówkami zerowymi", ale to nie zmienia faktu, że zainteresowanie ogromne! Aż żałuję, że nie chodziłem z Wami, bo nie lubię tłumów :-)

Wydaje mi się, że chodziłam na najbardziej mainstreamowe filmy (Headhunters, Take This Waltz, Killer Joe i takie tam) w dodatku w weekend i naprawdę żadnych tłumów nie było:) Może wszyscy poszli na Różę i 50/50, które leży na półce każdej, polskiej wypożyczalni dvd oraz na inne, nieuchwytne w normalnym obiegu filmy:P

Słaba frekwencyjnie była końcówka festiwalu (ostatni weekend). W moim przypadku na 19 seansów - 10 to sala wypełniona w całości.

Dodaj komentarz