O melancholii

Data:
Ocena recenzenta: 8/10

Przyznaję bez bicia, że niezbyt przepadam za Larsem von Trierem. Powód jest dość prozaiczny: po prostu sądzę, że czasem świat jest zbyt mrocznym i niesprawiedliwym miejscem, żeby jeszcze dokładać sobie "dołów" mrocznymi historiami ludzi, którzy są w 95% postaciami fikcyjnymi. Co nie zmienia faktu, że gdy już obejrzę film von Triera, nie jestem zawiedziona. Każda historia jest dopracowana w najmniejszych szczegółach i jest dla mnie okazją, żeby dziękować instancjom wyższym (np. Aniołowi Stróżowi, Aku-Aku czy ślepemu losowi), że moje nudnawe życie w niczym nie przypomina życia Selmy, Margaret czy Bess. Teraz mam dodatkowe dwa powody do radości, które mają na imię Justine i Claire.

Najgenialniejszą rzeczą w tym filmie jest historia, której punktem wyjścia jest fakt, że Ziemia najprawdopodobniej zderzy się z inną planetą ̶ Melancholią. I tutaj zaczyna się robić ciekawie: von Trier nie nakręcił sto pięćdziesiątej wersji opowieści o tym, jak to dzielni specjaliści od odwiertów naftowych uratowali ludzkość ani też o tym, jak to Ziemianie nie dopatrzyli formalności i ich planeta została zniszczona pod hiperkosmiczną autostradę. Tak naprawdę to nawet nie wiadomo, czy ktokolwiek podjął jakiekolwiek środki, które miałyby zapobiec tragedii, ani czy rządzący wzięli sobie do serca przewidywania astronomów. Co więcej, nie ma to większego znaczenia. Bohaterowie filmu są kompletnie odcięci od świata, przez co w filmie nie pojawia się zbędny szum informacyjny. Każdy przeżywa koniec na swój indywidualny sposób.

Ponadto tak historia to ciekawa okazja, żeby przyjrzeć się relacjom międzyludzkim i tym, że tak naprawdę każdy jest egoistą wobec wielkiej tragedii, a ludzie, których uczucie na początku filmu aż się wylewa z ekranu, na sam koniec nawet nie mówi sobie "do widzenia". Podobnie jest z innymi relacjami: córki nie wpadają na pomysł, żeby spróbować skontaktować się z rodzicami (stosunki rodzinne były trochę dziwne, co nie zmienia faktu, że wobec końca świata należy o pewnych rzeczach zapomnieć), a gdy jeden z bohaterów filmu przepadł, nikt tak naprawdę nie zastanawia się nad tym, co się z nim stało. Jest to dla mnie dość dziwne i nienaturalne.

Kolejną rzeczą, która zadziwiła mnie w "Melancholii" jest brak wątku religijnego (tak, w tym momencie widać, że pochodzę z kraju, którego na pewno nie można nazwać ateistycznym). I mimo że jest to coś, co może mnie trochę szokować ("jak to, w całym filmie ani razu nie pada słowo 'Bóg', nie mówiąc już o słowach typu 'piekło', 'raj', czy 'kara' i 'grzech'!"), to na dłuższą metę jest to pozytywna rzecz. Brak wątku religijnego oznacza dla mnie brak pewnego rodzaju moralizatorstwa, co uznaję tutaj za plus. Von Triera nie interesuje to, czy bohater jest dobry, czy zły. Nie ma kaznodziejów, zdzierania szat i pokuty za grzechy. Film nie jest też kopalnią moralizująco-inspirujących cytatów o życiu, wszechświecie i całej reszcie. Jak już wspomniałam, nikt nawet nie wspomina o Bogu. Jest to zarazem i ciekawe, i, na pewnym poziomie, trochę niepokojące.

Na koniec chciałabym wspomnieć o głównym bohaterze filmu: Melancholii. Jedną z film odpowiedzialnych za efekty specjalne jest polski Platige Image i sądzę, że wyszło im coś niesamowitego. Początkowa sekwencja wbija w ziemię, a przez cały film Melancholia jest naprawdę piękna w specyficzny, lodowaty sposób.

Do tego stopnia, ze można zapomnieć o tym, jak bardzo może być destrukcyjna.

Chciałabym też podziękować odpowiednim organom decyzyjnym Filmastera, że bilety w ramach "czwartku w Muranowie" przypadły akurat mi. Bez nich najprawdopodobniej ta recenzja nie powstałaby tak szybko:)

Zwiastun:

Jalk dla mnie L. von Trier wyznaje w tym filmie wiarę w Boga, W podobny sposób jak w Przełamując fale, tzn. niezwykle subtelny. Pamiętacie jeszcze dzwony na tle nieba ? Tutaj jest podobnie. Pogodzenie bohaterki (Justine) wynika z wiary, no bo z czego innego ?!

Z depresji. O tym jest ten film.

Oczywiście, że z depresji. Ona sięgnęła w depresji stanu takiego strachu przed światem i życiem, że śmierć poprzez koniec świata jest najlepszym, co może jej się zdarzyć. I dlatego zresztą przedstawiona jest tak pięknie - dla Justine jest pięknym wybawieniem. Boga w tym filmie nie ma.

Przedstawiony został świat zlaicyzowany, bez religii, ale to nie znaczy, że wraz z upadkiem religii wiara w Boga przestała istnieć. Jest tylko głębiej schowana. To jest film nie bez wiary ale film bez mówienia o wierze.

Ciekawy sposób rozumowania, który mógłbym streścić tak: choć w filmie nie mówi się o wierze, to jednak pogodzenie głównej bohaterki wynikało z jej wiary, "no bo z czego innego?!". Cytowany fragment dowodzi, że alternatywnego wyjaśnienia do siebie nie dopuszczasz, bo po prostu, jak ktoś jest wierzący, to Boga wszędzie widzi. Obawiam się jednak, że ta interpretacja mówi więcej o Tobie, niż o filmie.

Alternatywą jest, że nie wierzy w Boga... ale czy mamy jakieś informacje, które by tę wersję uprawdopodabniały...Wręcz przeciwnie, ona zachowuje się typowo dla wierzeń pierwotnych - buduje świątynię... Teraz depresja, to nie jest zwykła depresja - to jest coś więcej, nie ułomność ale rodzaj wtajemniczenia (liczba ziarenek itd.)... To nie jest takie proste... depresja nie bierze się znikąd, nie jest wirusem (przynajmniej naukowcom nic o tym nie wiadomo), depresja bierze się z przeżywania świata, z głębokiego nad nim namysłu... Jest reultatem, a nie przyczyną...

Depresji nie mogą mieć osoby nie mające nic wspólnego z żadnym bogiem? To nieprawda.

Jaką świątynię? To (nad)intepretacja. W filmie mówią o 'cave'.

To nie jest zwykła depresja, to film. A Trier gdzieś wyczytał, że melancholicy byli prawie szamanami w społecznościach pierwotnych. W wywiadzie "Filtry mi się popsuły" mówi na ten temat 3 zdania.

Poza tym, Trier jest niewierzący: http://wyborcza.pl/1,75480,9664297,Lars_von_Trier__Filtry_mi_sie_popsuly.html?as=3&startsz;=x i chwała bogom ;-)

To, że nie ma informacji, że nie wierzy w boga, uprawdopodabnia wersję, że wierzy w boga? Równie prawdziwe, a bardziej prawdopodobne w zaistniałych okolicznościach, jest twierdzenie: jako, że nie mamy informacji o wierze w boga, raczej w niego nie wierzy.

lamijka wyjęła mi słowa z ust. Dodam tylko, że jest w filmie scena rozmowy sióstr (na chwilę przed ostatecznym końcem), w której Justine, popierając swoje słowa nadprzyrodzoną wiedzą (vide: ziarenka), przekonuje Clarie, że PO nie ma nic. Za tym więc, że nie ma Boga, przemawiają u Larsa nie tylko szamańskie zdolności Justine jako kobiety dotkniętej przez melancholię, ale również fakt, że owa wiedza przekłada się na beznadziejny smutek bohaterki (życie nie ma większego sensu, ludzie są źli). Jej rozkosz na myśl o końcu wszystkiego wynika natomiast ze świadomości, że zakończą się jej cierpienia, nie zaś z tego, że zmartwychwstanie...

Nie wszystko mi się zgadza - przecież jej stan sie pogarsza od momentu uświadomienia sobie końca (zobaczenia planety na niebie ? I gdzie ty widzisz tą rozkosz ?

Jak to pogarsza? Nie widziałeś co było wcześniej przecież! Ona próbuje normalności, ale nie da się aż tak oszukać choroby.

@tangerine, momenty pogorszenia, o których piszesz, związane były z niemożnością udźwignięcia maski normalności, którą Justine próbowała nosić, m.in. w trakcie wesela. Później, kiedy wiadomo już, że Melancholia zderzy się z Ziemią, Justine wykazuje stoicki spokój (za pierwszym i drugim razem, patrz: symboliczna scena rozkoszy w blasku Melancholii czy absolutny brak paniki w obu przypadkach).

Twój argument, marylou, jest lepszy niż mój. Właśnie - życie nie ma sensu, nie ma nic potem itp. itd. Zapomniałam, że osoby wierzące w bogów, inaczej myślą. To koronny argument w tej kwestii (jako ze nie ufam słowom Triera tak do końca, więc lepiej wg mnie opierać się na filmie).

Nie, nie - to nie jest takie proste. Z punktu widzenia medycznego załamanie następuje po weselu (nie może jeść, kąpać się itd.)... Tyle widzimy w filmie, ale moim zdaniem to co się później dzieje nie jest obojętnością tylko właśnie pogodzeniem się z nieuchronnością. Dla mnie pogrążenie się we własnych emocjach musi mieć związek z konfrontacją z tajemnicą egzystencjalną. Zadaję jeszcze raz pytanie skąd się wzięła u niej depresja ? Równie dobrze depresja może dotykać osoby wierzące i takie przypadki spotkałem w swoim życiu... Malo tego depresja może się wiązać ze stanem niewiedzy i niepewności... Ale może faktycznie za daleko odchodzimy od meritum...

Oj grubo nadinterpretowujesz. Nie ma żadnych podstaw do twierdzenia, że depresja ma cokolwiek wspólnego z Bogiem. I wbrew temu co sugerujesz nie jest "chorobą duszy" (bo jak mniemam stąd wziąłeś ten pomysł o Bogu), no chyba że wierzysz, że psychotropy (które łagodzą stan depresyjny) leczą "duszę". Z tego jednak co mi wiadomo ich działanie jest bardziej prozaiczne i czysto biologiczne.

W każdym razie, ja znam osobę w bardzo silnej depresji (zdiagnozowanej i leczonej), która jest zdeklarowaną ateistką.

Moglibyśmy się długo sprzeczać, ale nie ma sensu. W wywiadzie udzielonym Wróbleskiemu w Polityce Trier wspomina adekwatne poglądy Kirkegarda... Ja raczej pisałem o stanach emocjonalnych, które wynikają z percepcji rzeczywistości.

Nie sprzeczamy się, tylko dyskutujemy :)

Ja nie neguję tego, że depresja wynika z braku wiary w sens życia i rozumiem, że w tym kontekście pojawił Ci się Bóg - jako powszechnie przyjmowany Sens - tylko zwracam Ci uwagę, że nie wszyscy uznają Boga za istotny problem. Dla osoby wierzącej wszystko jest wynikiem wiary, lub niewiary (cierpi BO załamała się jego wiara, albo cierpi BO brakuje mu Boga), ale naprawdę są osoby, które do całej koncepcji istnienia Boga podchodzą jak Ty do powiedzmy kwestii istnienia Św. Mikołaja, tzn. jest to dla nich bajeczka, która kompletnie nie zaprząta ich głowy. I wśród takich osób również spotyka się różne typy - świetnie radzących sobie z rzeczywistością, jak i takich, którzy cierpią na depresję.

Czy to dyskusja, czy sprzeczka - możemy się kłócić. ;-)

Poglądy Kierkegaarda na co? Ja podzielam poglądy Gadacza, ale tylko w pewnych kwestiach.

Geneza depresji jest nieco na uboczu głównej treści filmu. Choć patrząc na rodziców Justyny, można sobie sklecić trzymającą się kupy teoryjkę. Brak pozytywnych wzorców.

A o co chodzi ze stanem niewiedzy i niepewności?

To jest trzecie rozwiązanie: można być w depresji pod wpływem braku wiary w celowość naszego istnienia, można również wierzyć w Boga i być w depresji związanej z tym, że zło jest wszechobecne i rozszerza wpływy, można w końcu mieć depresję związaną z niemożnością odpowiedzi na zasadnicze pytania, są ludzie, którzy żle się czują w środowisku z deficytem informacji i koordynatów.

Wiara zapewnia informację? :D

Nie - chodzi o stan związany z niepewnością. Moźna sobie wyobrazić, że ktoś sobie dobrze radzi w świecie bez Boga jak i w świecie z Bogiem, ale w sytuacji braku rozstrzygnięcia popada w depresję, taka osoba potrzebuję dowolnej odpowiedzi, tymczasem może się okazać że żyjemy rzeczywistości nieoznaczonej i to może być dla niej problem. I to widzę jako trzecia drogę do depresji.

Ok. Masz rację. Pewnie może tak być. Nawet o tym niedawno myślałam. Z drugiej strony - to nie przypadek Justyny, jeśli nie chcemy zbytnio naciągać. Depresja to bardzo szerokie spektrum zjawisk - ze swoimi przyczynami, symptomami. W depresji Justyny nie umiem się dopatrzeć jednak tego, o co ją podejrzewasz. To depresja bez Boga. I co z tym Kierkegaardem, bo mnie zaintrygowałeś...?

Wybaczcie, ale skoro żadne z was nigdy nie miało depresji, to ta cała dyskusja ma tyle samo sensu co dumania nad życiem wewnętrznym ślimaków :)

A tak na serio, to nie rozumiem po co mieszacie w to wszystko Boga - w tym filmie nie ma Boga, bo to jest film o ludziach. W obliczu każdej zagłady można przyjąć 2 postawy: pogodzenia się z nią lub nie. Skoro ta zagłada jest nieunikniona, to tylko pogodzenie się z nią jest rozsądnym wyjściem. A czy źródłem spokoju jest wiara, choroba czy coś zupełnie innego - to nie ma znaczenia. Ważne jest to, że za moment z całą pewnością skończy się świat jaki znamy. Jak wykorzystać ostatnie chwile i czy w ogóle to ma jakiekolwiek znaczenie?

Wybaczcie, ale za chwilę napluję Wam na buty? :> Nie lubię jak ktoś zaczyna tak zdanie, bo przeważnie dalsza część zdania przeczy pierwszej. Albo coś takiego: Nie bierz tego osobiście, ale ludzie którzy (w domyśle: tak jak Ty) coś tam robią, są tacy i tacy.

Tangerine pisał o genezie depresji, nie o wierze jako źródle spokoju w obliczu końca (bo tutaj jej przecież nie ma). O utracie gruntu pod nogami. Wg mnie przyczyny depresji są w ogóle nieistotne w odbiorze tego filmu.

czym jest melancholia? Jak pan ją definiuje?

Nie ma jednej definicji melancholii. Niektórzy widzą w niej chroniczną chorobę, inni źródło rozkoszy. To pojęcie wieloznaczne. Zawiera w sobie smutek, zwątpienie z powodu oddalenia od Boga, o czym pisał Kierkegaard. Niepewność, przygnębienie. Szaleństwo. Jednocześnie melancholia należy do języka poetów, można ją poczuć przeżywając sztukę. W naszej kulturze oznacza chorobę psychiczną objawiającą się brakiem chęci do życia oraz spotęgowane doświadczenie własnego ja. Dla mnie to coś w rodzaju czarnej witaminy, nieszczęśliwego stanu zakochania. Gorzka słodycz. Mogę jej użyć do tworzenia albo do ucieczki od rzeczywistości.

Więcej pod adresem http://www.polityka.pl/kultura/rozmowy/1516302,1,rozmowa-z-larsem-von-trierem.read#ixzz1OiYjtPfa

Fajny wywiad, nie czytałam go wcześniej. Melancholia - czarna witamina - genialne określenie - oddaje dwoistość melancholii, która z jednej strony fascynuje, z drugiej powoduje dreszcze strachu.

Rzeczywiście, wynika z wywiadu, że depresja Larsa wiązała się z lękiem przed nicością i samotnością człowieka we Wszechświecie. Nie sprowadzałabym jednak zachowań depresyjnych Justine tylko i wyłącznie do kwestii Boga - Lars, owszem, zasugerował w filmie, że NIE MA NIC, ale tylko po to, by podkreślić mentalność/percepcję człowieka cierpiącego na depresję i zobrazować jego zachowanie w obliczu ostateczności. Bóg czy jego brak, a bardziej Sens lub jego brak (bo to szersze pojęcie), to tylko jedno z wielu zagadnień, które intensywnie determinuje zachowanie/myślenie/stan człowieka po przedawkowaniu czarnej witaminy..

Dodaj komentarz