O sprawie Farewella

Data:

Uwielbiam francuskie filmy sensacyjne. Dlaczego? Bo mają w sobie coś świeżego, czego brakuje hollywoodzkim produkcjom, i co nie pozwala oderwać się od ekranu aż do napisów końcowych – wystarczy wspomnieć obydwie części „Mesrine’a”, czy „Dla niej wszystko”. Dlatego też na „L’Affaire Farewell” Christiana Cariona ostrzyłam sobie zęby od dawna. I co? I nic. Nie poraziło mnie. Nic a nic.

Oparta na faktach historia pułkownika KGB, który na początku lat 80. rozczarowany kierunkiem, w jakim zmierza Związek Radziecki, postanawia zostać zachodnim szpiegiem oraz Francuza, który przypadkiem zostaje jego łącznikiem i przyjacielem jest mdła. Być może problem polega na tym, że z niezrozumiałych dla mnie powodów Carion dość wolno poczyna sobie z wszelką prawdą historyczną: tworzy nowych bohaterów, zmienia przebieg akcji, pozbywa się wątków, które mogłyby mu popsuć wizję postaci… w sumie troszkę bez sensu, bo oryginalna historia też jest wciągająca, mimo że prawdziwy Farewell, w porównaniu do tego z historii Cariona jest prawdziwą łajzą: to alkoholik zdradzający żonę i zabójca, który jednak mimo swoich licznych wad miał duży wpływ na upadek kolosa na glinianych nogach, jakim był ZSRR.

Dlaczego Carion zdecydował się złagodzić wydźwięk tej historii? Może dlatego, że reżysera nie interesują pościgi, wybuchy i ścielące się gęsto trupy. I byłoby to sporym atutem, gdyby nie fakt, że fajerwerki zostały wymienione na pełne symboli wolno toczące się sceny. Może jestem dzieckiem popkultury wychowanym na Bondzie, ale było to dla mnie strasznie męczące. Co ciekawe tam, gdzie Carion zdecydował się na wprowadzenie napięcia (np. podczas podróży do fińskiej granicy), filmowi wyszło to na dobre.

„L’affaire Farewell” na szczęście ratuje grający rolę pułkownika KGB Emir Kusturica, po którym nie spodziewałam się, że potrafi grać. Do tego dochodzą ciekawe zdjęcia Walthera van den Ende (które jak klamra spinają całą historię) i nastrojowa muzyka Clinta Mansella: mam wrażenie, że bez tej trójcy Carion nakręciłby prostą historię i za parę lat nikt nie pamiętałby o tym filmie, chyba że przy okazji obchodów z okazji upadku komunizmu.

A tak to przynajmniej jest cień szansy, że tak nie będzie. I że może jakiś przypadkowy widz, którego nie zniechęci smęcenie Cariona, zainteresuje się historią Władimira Wetrowa, który przyspieszył koniec ZSRR.