Udając gliniarzy

Data:
Ocena recenzenta: 6/10

Lata 80-te i 90-te już za nami, a wraz z nimi przeminął kult gliniarza – twardziela, który mało tego, że przystojny i wspaniale zbudowany, to jeszcze gotów jest poświęcić swoje życie, by uratować obywatela z rąk bandziorów. Dziś najlepiej sprzedaje się policyjna parodia, jednak nie ta w stylu legendarnej „Akademii policyjnej”, a nieco bezpieczniejsza, mówiąca o tym, że każdy ma szansę zostać bohaterem i wcale nie muszą po drodze ginąć ludzie i nie musi lać się krew, a może być po prostu śmiesznie. Ostatnie lata pokazały, że taka konwencja połączona z klasycznym bromance i wizerunkiem luzera daje całkiem niezły efekt sezonowej komedii z sequelową przyszłością. Bawił nas już duet Tatum i Hill w „21 Jump Street”, a teraz przyszła pora na „Udających gliniarzy” Johnsona i Wayans Jr.

Choć kinowy motyw podszywania się pod inne osoby nie należy może do najoryginalniejszych, to pomysł na fabułę najnowszego filmu Luke’a Greenfielda nie kłuje w oczy tandetą i łatwizną, aczkolwiek mam wrażenie, że reżyser nie wycisnął z niego tyle, ile wycisnąć było można. Otóż dwóch najlepszych kumpli – pierwszy to niedoceniony projektant gier komputerowych (Damon Wayans Jr), drugi marny aktor reklamowy i niespełniony futbolista (Jake Johnson) – postanawiają wybrać się na przebieraną imprezę. Odziani w imitację policyjnych mundurów uświadamiają sobie, że wśród wyszukanych gości są tak naprawdę nikim, a zarówno ich kariera, jak i życie prywatne przygnębiająco kontrastują z kolorowymi normami, charakterystycznymi dla Los Angeles. W drodze powrotnej zauważają realne reakcje ludzi na ich strój i postanawiają spędzić noc na zabawie w policjantów. Przywileje i szacunek powiązane z mundurem jednemu z przyjaciół podobają się tak bardzo, że zabawa przeradza się w zaangażowanie na tyle poważne, by przyciągnąć zainteresowanie bossa lokalnej mafii.

 Lets-Be-Cops-Desktop-Wallpapers

Film, jak można się domyślać, operuje oklepanymi i wzorcowymi dla kumpelskich komedii rozdziałami. Tak więc mamy przedstawienie nieudaczników (bo świadomość tego, że jest ktoś gorszy od nas, poprawia humor jak nic innego na tym świecie, a przynajmniej tak twierdzi znakomita większość twórców w Hollywood), następnie najzabawniejsze sceny podszywania się pod „krawężników”, później konflikt pomiędzy głównymi bohaterami, po czym obserwujemy ich wzajemne poświęcenie, by na końcu wszyscy żyli długo i szczęśliwie. Jednak nie przewidywalność jest tu najgorsza, bo sądzę, że każdy widz decydujący się na seans „Udając gliniarzy” ma pełną świadomość gatunku i szablonowej konwencji. Problemem jest kompletny brak chemii pomiędzy bohaterami. I to wszystkimi, nie tylko tymi na pierwszym planie. Nie chodzi tu o samo aktorstwo (choć i pod tym względem film kuleje), a błędy castingowe. Nikt nie pasuje tu do nikogo, przez co wiarygodność i wygoda odbioru spada do zera.

Pomimo wyraźnych wad, film broni się humorem, który dość luźno wędruje sobie pomiędzy granicami absurdu, podtekstu i kulturowo-społecznej satyry. Oczywiście nie ma co w nim szukać wyszukanych żartów, ale jak już mówiłem – po wielu gatunkowych poprzednikach wątpię, by ktokolwiek zniesmaczający się lekko głupkowatym i niewymagającym humorem decydował się na ten film. Luke Greenfield po naprawdę dobrej „Dziewczynie z sąsiedztwa” postanowił nakręcić raczej bezpieczną komedię, bawiąc się w trenera dbającego o kondycję powiek swoich widzów, bo jego najnowszy film zjadliwy jest tylko wtedy, gdy oglądamy go z przymrużeniem oka.

Zwiastun: