Czarnoskóry rewolwerowiec

Data:
Ocena recenzenta: 7/10

Po latach czajenia się i krygowania, Quentin Tarantino, wielki miłośnik Sergio Leone, nakręcił swój pierwszy western. Co prawda wszystko rozgrywa się na niewolniczym Południu, a nie na rubieżach Dzikiego Zachodu. Co prawda bohaterowie brodzą od czasu do czasu w śniegu i urządzają strzeleckie treningi na starannie ulepionym bałwanie. Kowbojskich pojedynków nie uświadczy się tu natomiast wcale. Ale jednak trudno mieć wątpliwości. "Django" - opowieść o czarnoskórym łowcy głów, trafiła wreszcie do polskich kin.

Już na wstępie warto zaznaczyć, że jest to film bardziej ponury i znacznie bardziej krwawy niż poprzednie "Bękarty wojny". O ile potraktowanie nazizmu z przymrużeniem oka było dla Quentina bułką z masłem (nie brak było przecież poprzedników, którzy przetarli mu ścieżki), o tyle tytułowy bohater "Django" - wyemancypowany niewolnik - nie jest dobrym obiektem żartów. Oczywiście wciąż jest to film nakręcony przez człowieka, który rękami Żydów-kamikaze uśmiercił Hitlera w kinie. Już oglądając zwiastun, widząc zbryzgane krwią kwiaty bawełny, można było domyślać się, że będzie się tu mordować Południowców. Podobnie jak po premierze "Bękartów" mnożą się oskarżenia o żerowanie na jednym z wielkich dramatów w historii ludzkości ku uciesze głodnej krwi gawiedzi. I o rasizm.

No cóż, historia Django nie jest tak skomplikowana, jak narosłe wokół niej emocje. Zakuty w kajdany, zostaje uwolniony przez elokwentnego łowcę głów, który zabiera go na jedną ze swoich eskapad. Doktor King Schultz, bo tak nazywa się wyzwoliciel, po pewnym czasie nabiera sympatii do czarnoskórego i czyni go swoim wspólnikiem, a wreszcie obiecuje mu pomoc w odnalezieniu żony, sprzedanej w niewolę nie wiedzieć komu. Obaj jeszcze o tym nie wiedzą, ale czeka ich ostra przeprawa, bowiem kobieta trafiła w ręce... Leonardo DiCaprio.

O fabule ani słowa więcej, choć jak zwykle u Tarantino, najwięcej radości sprawa nie to, co, ale to, jak się opowiada (nie jestem specem od gatunku, zdaje mi się jednak, że to pierwszy western, w którego ścieżce dźwiękowej pojawił się rap). Kontrowersyjne decyzje obsadowe okazały się strzałem w dziesiątkę - ex-bożyszcze nastolatek Leonardo sprawdza się wyśmienicie jako sukinsyn z Południa, zaś poważny, spięty Jamie Foxx jako Django nadaje filmowi mroczniejszego tonu. Równoważy go świetny Christoph Waltz jako Schultz - pocieszny przybysz ze Starego Kontynentu, który mimo krwawej profesji nigdy nie zdołał przyzwyczaić się do bestialskiego traktowania czarnych. Chociaż za kilkadziesiąt lat jego pobratymcy zgotują Europie prawdziwą krwawą łaźnię, to właśnie brodaty Niemiec reprezentuje tutaj pewnego rodzaju moralną uczciwość, której wstrętne jest niewolnictwo.

Południowcy nie mają bowiem żadnej pozytywnej reprezentacji, którą Quentin obdarował był nawet nazistów. Posiadacze niewolników, ich biała służba, która bierze udział w procederze, a nawet czarni entuzjastycznie aprobujący ustalony porządek, są jednolicie ohydni a różnią się właściwie tylko jakością ubioru. Kultura niewolnicznego Południa to nie liryczna, uduchowiona sielanka, która można było obserwować w "Przeminęło z wiatrem". To chore, płytkie, pełne hipokryzji i kompleksów naśladownictwo, które po Europie odziedziczyło tylko ubiór i parę eleganckich, obcojęzycznych słówek. Mieszkańców plantacji czeka niewolnicza zemsta z rąk wyzwoleńca, któremu oprócz wolności przywrócono też godność. Zarzuty o krotność powtarzania na ekranie słowa "czarnuch" (nigger) są tyleż prawdziwe, ile dość dziwaczne, bo prawie każdy, kto wymówi ten magiczny wyraz, ginie krwawo.

Jeśli zaś idzie o nadawanie wartości rozrywkowej niewolnictwu... no cóż, Tarantino jest mistrzem w seksownym portretowaniu przemocy, i takich scen jest tu sporo. Ale jest też wiele fragmentów, bezpośrednio powiązanych z traktowaniem czarnych, które bez żadnych wątpliwości miały być odrażające - i takie są. Zarzuty o żerowanie na dawnych nieszczęściach musiały się oczywiście pojawić, ale każdy, kto je wysuwa, nie rozumie tarantinowskiej filozofii. Filozofii, która kazała Quentinowi zachęcać do pokazywania "Kill Billa" dziewczynkom. Violence, jak powiedział bohater "V for vendetta", can be used for good. Innymi słowy, ekranowa przemoc może mieć wartość terapeutyczną, jakiej nie będą miały pokrzepiające historie w rodzaju "Amistad". A gwałtowne reakcje prasy świadczą o tym, że Amerykanie nadal tej terapii potrzebują. Czy krytycy Tarantino kupią to podejście, to już inna rzecz.

Pozostawmy jednak te poważne tony. Byłabym hipokrytą wielkiego kalibru nie przyznawszy się z entuzjazmem, że w pierwszej połowie filmu zalewałam się łzami ze śmiechu. Później "Django" jakby poważnieje - nie byłaby to wada gdyby nie fakt, że przy okazji traci też oddech i lekkość narracji. Życzliwy nastrój nabyty przez pierwsze pół godziny wystarcza do ostatniej ze 165 minut, ale czas spędzony w kinie daje się odczuć, czego nie mogę powiedzieć o żadnym ze swoich dwóch kinowych seansów "Bękartów wojny". Poprzedni film Tarantino składał się właściwie z samych perełek i aktorskich popisów. "Django" miewa swoje mniej angażujące chwile i mniej udane dialogi, choć oczywiście jest też pełen różnych delicji. To premiera, której, o ile nie jest się zaprzysięgłym wrogiem filmów Tarantino w ogóle, nie powinno się ominąć.

Zwiastun:

Tarantino na poważnie? Aż się boję... Na film i tak pójdę, ale z ciekawości zapytam - jaka ocena?

Żeby aż na poważnie to może niekoniecznie. Po prostu cięższy niż "Bękarty". Z oceną miałam kłopot, ale po przespaniu się z tym problemem dam chyba 7/10.

A co to ma wspólnego ze starą serią o Django? Czy pojawia się charakterystyczny karabin maszynowy?

Nie widziałam starych Django, ale z tego co poczytałam to punktów stycznych, poza przemocą, jest niewiele. Fabuła inna, trumny nikt za sobą nie ciąga, karabinu maszynowego nie ma. No i główny bohater jest czarny, co z miejsca przenosi całą fabułę w rejony zemsty rasowej. Ale Franco Nero ma swoje cameo.

Django jest według mnie lepszy od Bękartów. Ma ładniejsze zdjęcia i smaczniejsze dialogi. W ogóle klimat mnie pochłonął całkowicie.
Jeśli QT nie dostanie za niego oscara to już nigdy go nie dostanie.

A ja się nie zgadzam. W "Django" zdjęcia może są trochę bardziej bajeranckie technicznie (wyniebieszczone flashbacki etc), ale ładniejsze nie są. Nie ma tam ani jednego kadru, który dorównywałby widokowi Shosanny stojącej w okrągłym oknie na tle nazistowskich flag. A dialogi z "Bękartów" mają jakość kultową, są celebrowane w długich gadanych scenach, którym monologi Calvina Candy do pięt nie dorastają. Tylko Waltz ma tutaj coś naprawdę świetnego do powiedzenia - tylko że zgrywanie się z jego wyrafinowanego słownictwa (słyszałam go kiedyś na żywo po angielsku, on naprawdę tak mówi) i umiejętności językowych już było w "Bękartach". Fajna jest też scena z kolesiami w workach na głowie. I tyle.
Fragmenty, w których Waltz postanawia pomóc Django (opowiadanie legendy o Broomhildzie etc), są w mojej opinii bardzo średnie, Tarantino nie umie za bardzo pisać takich ciepłych emocjonalnie scen.

Ja wolę Django. Co poradzę, że wolę jak to facet naprawia świat. Dialogi też są tu nie gorsze, a nawet ostatnio Tarantino dostał Złoty Glob za nie. Za Bękarty była tylko nominacja hehe.
Co do kadrów to lubię pierwszy z DiCaprio.
Oba filmy wspaniałe. Tarantino=geniusz.
Czekam teraz na Piratów z Karaibów 5 w jego reżyserii;). Myślę, że z Deppem by się dogadali.

Zabrakło kleju który łączyłby wydarzenia w sensowną całość , elementu który pozwoliłby ewoluować fabule. Tarantino wykorzystał najbardziej oczywiste hollywoodzkie klisze , jak sceny z pocałunkiem czy wielokrotne zbliżenia na broń Django. Dentysta jest bardzo bystry , jednak dostajemy bardzo pobieżne wytłumaczenie dlaczego zachował się tak jak się zachował. Zabrakło również elektryzujących dialogów i interesujących ujęć których Bękarty były pełne. Wystarczy spojrzeć na ujęcia podawania kremówki podczas rozmowy Landy z Shoshaną , nie było ani jednego takiego genialnego ujęcia w Django.

Genialne ujęcia tu też były. Nalewanie piwa w barze, zbliżenie na oczy Django podczas otwierania "grzejnika" z "Włąściwą murzynką". A dialogi Diacprio z Waltzem nie do pobicia. Halo, halo ale Bękarty są tu przechwalane jakby nie wiadomo czym były.

Dialogi DiCaprio z Waltzem. "Uściśnie mi pan rękę?" "Nie." "Jest pan pewien?" "Tak." ;P
Bękarty jest ciężko przechwalić, bo są super.
Depp faktycznie by się nadawał dla Tarantino. Życie strawił na graniu oryginałów. :)

"Powiedziałbym Auf Wiedersehen, ale wówczas musiałbym pana jeszcze kiedyś zobaczyć, więc rzeknę Goodbye" - mistrzostwo.

Wiadomo czym :) Filmem z dialogami na ostrzu noża.

Chyba zgodzę się, że film nie jest lepszy niż Bękarty. Na pewno jest za to inny: zdecydowanie bardziej mainstreamowy, przez co mniej wyrafinowany, ale za to śmieszniejszy.

Chyba nieco mniej chętnie oglądał go będę po raz kolejny (Bękarty widziałem dwa razy w kinie i dwa razy w domu), ale to będę mógł powiedzieć dopiero po kolejnym seansie, bo większość filmów Tarantino, w tym Bękarty, doceniłem bardziej po drugim ich obejrzeniu.

Mi się w każdym razie nie dłużył, być może wyciąłbym lub zmienił kilka scen (cienka scena z Ku-Klux-Klanem na pograniczu pastiszu, nauka czytania, historia z niemiecką legendą), co potwierdza że film na słabsze momenty, ale też majstersztyków w nim nie brakuje, a być może jest ich nawet więcej niż w poprzednich filmach.

Tak czy inaczej, dobre 8/10.

Co do humoru w Django to miałem z tym problem. Tematyka bardzo poważna w moim odczuciu i chociaż czułem, że jest śmiesznie to przeważnie głupio mi było że się z tego śmieję. Tarantino ma talent jak cholera by wywoływać tego typu skrajne emocje w widzu.
Scena z nauką czytania to według mnie najbardziej przełomowa scena. Po niej film zmienił nieco ton.
Nabrałem się podobnie jak bohater grany przez DiCaprio gdy Walt powiedział mu, że Dumas to murzyn.
Ja też myślałem, że to biały pisarz.

Mnie się wydaje, że ta zmiana tonu zaszkodziła temu filmowi, bo stracił on moralną dwuznaczność jaką miały "Bękarty wojny" do samego końca. "Django" nie dość że w pewnym momencie poważnieje to jeszcze Tarantino nie zadbał o to by złych uczynić chociaż trochę sympatycznymi, tak by wzbudzić niepewność komu kibicować.

Akurat scena dotycząca KKK bardzo mi się podobała. Bardzo ciekawie czyta się wzmianki o Ku Klux Klanie w starszych i nowszych książkach historycznych. Czasami jego członkowie są kreowani na bohaterów, czasem określani jako nudzący się po wojnie duzi chłopcy, czasem jako przestępcy. To organizacja z długą historią, w którą wrosły całe rodziny, "bardzo lubiące czarnych, którzy pozostają na swoim miejscu", tak jak inne skrajne organizacje angażująca czasem w przerażające działania zwykłych, sympatycznych poza tym ludzi. Przeczytaj spoilery +


Zgrzyta tylko jedno - akcja toczy się przed wojną secesyjną, a Ku Klux Klan powstał po. Z drugiej strony nazwa Ku Klux Klan nie pada, więc można to traktować jako działania prekursorskie i początki tradycji.

Ale, wiecie, Mark Twain w "Przygodach Hucka Finna" opisuje typowy lincz w wykinaniu południowców i ten opis w sumie dobrze pasuje do wizji Tarantino :)

Wszystkie filmy Tarantino są grą pewnych stylów. Bękarty nie są wyjątkiem. Jednak w Bękartach Tarantino wykorzystuje pastisz do przedstawienia scen zawierających również w sobie nie tyle w tematyce co w stylistyce nutę powagi (czy to w początkowej sekwencji filmu czy później w budowaniu napięcia niebezpiecznymi konwersacjami z wrogiem). To buduje obraz filmu jako stylistycznie poważniejszego niż jego wcześniejsze produkcje. Oczywiście inne aspekty filmu takie jak scenariusz , reżyseria , gra aktorska są dopieszczone , ogląda się te popisy z zachwytem i niepokojem. I myślę że z tych powodów właśnie jest to dla mnie jeden z najlepszych filmów dekady.

Zmiany nastroju w połowie filmu nie odczułem tak bardzo, jak zmian tempa w dziwnym, poszatkowanym finale. Po końcowej strzelaninie, która okazuje się wcale nie być końcową, następuje moment, gdy wszyscy patrzą na zegarki i stwierdzają, że Quentinowi zostało jeszcze tylko parę minut i musi się pospieszyć. I faktycznie, ostatnie sceny wyglądają jak puszczone w fast forward, co, mimo całej mojej sympatii dla tarantinowskiej zabawy konwencją, kiepsko pasuje do spaghetti westernu.
Ciekaw też jestem jak w głównej roli poradziłby sobie Will Smith (dla którego właściwie została napisana), bo Jamie Foxx trochę mnie rozczarował. I Waltz, i DiCaprio biją go na głowę.

Ja tam nie jestem ciekawa. Nie lubię Smitha, nie cenię go i nie widzę dla niego ról w "naszych" filmach. ;)

A rola Django wcale nie była pisana dla Smitha.

QT: "Much more has been made out of that than is the case. When I wrote Django, I did not write it for anybody. I had no idea who was going to play it and it was kind of a little bit like, gosh, who is going to play this guy? And so I met with six different actors". (...) Jamie was the last one that I got together with (...) he just got it. He just understood. He understood what I was writing, he understood what needed to be there and he understood what needed to be on screen and he understood how people should take it. But then, also, just to cut to the chase, he was the cowboy. I met six guys, six magnificent actors, but he was the cowboy and I was looking for the cowboy."

Cholera, podpisuje się praktycznie pod wszystkim co w tej dyskusji napisała Esme. Dziwne uczucie ;)

Niepotrzebnie się niepokoisz. Ja napisałam jedynie, że "Bękarty wojny" są lepsze, a to nie jest temat do dyskusji, tylko scientific fact :)

Wypowiem się jeszcze w kwestii podnoszonych ponoć przez niektórych oskarżeń o rasizm. Dla mnie ten film niby nie jest rasistowski, bo rozumiem, że to żart itp., ale z drugiej strony jestem w stanie zrozumieć, dlaczego niektóre "czarnuchy" czują się obrażone. Bo jak się tak nad tym zastanowić, to puenta filmu jest właściwie taka, że 9999 na 10000 "czarnuchów" jest tępych i posłusznych, a "bystrzak" trafia się raz na 10000...

Owszem, i ta scena w której czarni siedzą w otwartej klatce i czekają, aż ktoś się zjawi... Ale dla mnie to jest raczej sugestia, że niewola nie tylko stan ciała, ale też umysłu. Gdyby Django nie miał o co walczyć (i gdyby Schultz nie przekazał mu swojego rewolucyjnego, jak na Amerykę, światopoglądu) może byłby taki jak oni.

Powiem tak... film dobrze się oglądało, ale kiepski jako hołd dla spaghetti westernów. Nie ma żadnej sceny o takiej klasie jakich mnóstwo w najlepszych filmach Leone czy nawet Corbucci, na czele ze mistrzowskim pojedynkiem na dworcu z Pewnego razu.... Za dużo w Django Unchained blaxplotation i Peckinpah, a mało włoskiego smaku.

Generalnie film się też nie klei (śmierć doktora absolutnie położyła na łopatki psychologię postaci), a za wiele w tym żartów klaunowskich, żeby brać go na poważnie. Tarantino pozostał niezłym rozrabiaką filmowym, ale przestał być wielkim reżyserem. Od Jackie Brown nie nakręcił doprawdy wartościowego filmu.

Może to właśnie miał być film bliższy blaxploitation, są i takie opinie. Zresztą z całym szacunkiem dla Tarantino, nikt nie kręci Leone lepiej niż Leone i QT na pewno o tym wie.
Jako fan "Bękartów wojny" oczywiście nie mogę się zgodzić, żeTarantino skończył się na Kill'em All. :)

To oczywiście moje prywatne zdanie, ale Tarantino mnie najzwyczajniej w świecie nuży i męczy. Niczym kawalarz opowiadający w kółko ten sam dowcip, tylko zmieniający scenerię.

Nie oczekuję, że dorówna Sergio Leone. Dla mnie wielce mówiące jest to, że nie był w stanie dorównać Peckinpah czy nawet Corbucci. Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że składa niby hołd spaghetti western, a czułem się bardziej jakby hołd był skierowany bardziej do estetyki amerykańskiej twórczości Peckinpah. Nic w tym złego, ale nie mogłem oprzeć się wrażeniu pewnej porażki artystycznej, bo operowanie hołdem to właściwie jedyne co Tarantino teraz robi. Film skądinąd dobrze mi się oglądało, ale generalnie mam bardzo niskie mniemanie o większości tegorocznych 'oskarowych' filmach. Właściwie doceniam tylko "Amour", "Argo" (z poważnymi zastrzeżeniami do egzaltacji nad amerykańską siłą ducha) oraz "Beasts of the Southern Wilds" (ale też bez euforii) zasługują na uznanie. "Lincoln", "Zero Dark Thirty" to żenady, "Life of Pi" doceniam jako nieudany eksperyment... a do reszty filmów mam nastawienie, że 'OK'. Generalnie i tak "Holy Motors" rządzi :D

Przyznaję, że mnie też zaskoczyło jak mało spaghetti jest ten western. Gdy oglądałem nie tak dawno oryginalnego Django, to widziałem sceny wymarzone dla Tarantino. Nic z tego nie ma... ale dla mnie to akurat nie wada. "Operowanie hołdem to jedyne co Tarantino robi" - no tak, ten zarzut zasadniczo do Tarantino bardzo pasuje, ale czy w związku z tym sensownym jest czepianie się, że w tym filmie akurat tego hołdu nie widać? To chyba dobrze, że jest więcej Tarantino w Tarantino, czyż nie?

Ale Tarantino operuje hołdem. Tyle, że przede wszystkim i wbrew pozorom nie do spaghetti westernów, ale do blaxploitation western (w tym głównie do filmów z Fred Williamson oraz do "Mandingo") oraz do krwawych westernów Sam Peckinpah.

No tak, przyznaję, że chyba żadnego blaxploitation westernu nie widziałem...

No dobra. Ten film jest chory, a ja razem z nim. Byłam na tym cholerstwie 2 razy w kinie, a teraz kiedy wyszło na DVD, mam ochotę obejrzeć to jeszcze raz. ;D

Dodaj komentarz