Gainsbourg - biografia magiczna

Data:
Ocena recenzenta: 6/10

Ekranowy debiut Joanna Sfara, na codzień rysownika komiksów, to urocza i szczodrze okraszona dobrą muzyką wariacja biograficzna. Chociaż jej bohater wydaje się być osobą raczej antypatyczną, Sfar dwoi się i troi, by uwieść nas swoją interpretacją postaci Gainsbourga. Wychodzi mu to raz lepiej, raz gorzej, ale jedno trzeba mu przyznać - podobnie jak osoba, którą portretuje, nie boi się być ekstrawaganckim.
Serge i Jane
Eric Elmosnino jako Serge Gainsbourg i Lucy Gordon jako Jane Birkin

Sfar podjął się ambitnego zadania przedstawienia życiowej i artystycznej drogi Gainsbourga w całości. Jest to podejście całkowicie zrozumiałe - jego twórczość, bardzo różnorodna, zmieniała się wraz z nim. Poznajemy zatem bohatera jako rezolutnego chłopca, w którym widać już zalążki cech charakteru mających zdominować jego dorosłe życie. Rozstajemy się zaś z wyniszczonym alkoholikiem, porzuconym przez kolejną żonę, który największe sukcesy ma już za sobą. Pierwsze piosenki, romanse i małżeństwa, kłopoty zdrowotne, wreszcie skandalizująca działalność artystyczna - wszystko w miarę zgrabnie zmieszczono w dwóch godzinach. Portret wyłaniający się z tego filmowego streszczenia jest zapewne mocno powierzchowny, ale wyrazisty i w gruncie rzeczy pełen sympatii. Sfar manifestacyjnie przyznaje, że lubi swego bohatera.

Jaki zatem jest ten Serge Gainsbourg widziamy oczami fana? Z pewnością Inteligentny i autentycznie uzdolniony. Cechuje go jednak bezgraniczny egotyzm i równie bezgraniczne kompleksy. Już jako dziecko Gainsbourg martwi się swoją brzydotą i próbuje ją kompensować bezczelnością. Skłonność do prowokacji pozostanie mu zresztą na zawsze. W dorosłym życiu, romansując z kolejnymi kobietami i wywołując skandale, usiłuje uciec przed niską samooceną. Paradoksalnie, prawdziwą katastrofą stanie dla niego romans z Brigitte Bardot, który nawiąże u szczytu kariery. Zakończenie związku to podwójny dramat, ucierpi bowiem nie tylko uczucie do partnerki, ale też - a może przede wszystkim - miłość własna. Po tym wydarzeniu film przybiera już tylko ciemniejsze tony, Gainsbourg zaś pogrąża się w zgorzknieniu i odmętach alkoholu. Małżeństwo z Jane Birkin, choć zawarte z miłości, nie uchroni go od upadku.

Gainsbourg i Bardotka
Eric Elmosnino jako Serge Gainsbourg i Laetitia Casta jako Brigitte Bardot

"Gainsbourg", podobnie jak "Control", to film zarówno o muzyku, jak i o muzyce. Piosenki stanowią integralną część fabuły, ilustrującą kolejne etapy twórczości i są - na ogół - zręcznie wkomponowane w film. Jest to podejście, które bardzo cenię, bo musicalowa konwencja śpiewania i tańczenia bez konkretnego powodu zawsze mnie rozbija. Niestety Sfar nie stosuje go konsekwentnie. W rezultacie, po nieudanych próbach zrozumienia, dlaczego właściwie Bardot śpiewa nieznaną sobie jeszcze piosenkę, owijając i rozwijając swoją goliznę z prześcieradła, z westchnieniem odłożyłam mózg na półkę.

Nie jest to zresztą jedyna rzecz, której nie potrafię rozgryźć. Drugim problemem jest dla mnie sobowtór-straszydło włóczące się za Gainsburgiem przez cały film. Dodaje ono filmowi Sfara wiele uroku i wprowadza szczyptę magii, która kojarzy mi się z niewiadomych względów z "Mistrzem i Małgorzatą" - zatem bardzo pozytywnie. Stwór ten, widziany tylko przez artystę, niejednokrotnie inspiruje go do ważnych życiowych decyzji, czasem kusi do grzechu. Czy jest projekcją jego kompleksów? Czy jego "artystyczną duszą", która musi być swobodna i amoralna, by tworzyć? Czy duchem dawno zmarłego brata, który próbuje dzielić z Gainsbourgiem życie? Czy personifikacją egocentryzmu? Czy może po prostu postacią mefistofeliczną? Bez alkoholu nie potrafię rozwiązać tej zagadki.

Ciężko jest również racjonalnie wyjaśnić, dlaczego Sfar zdecydował się na tak kiczowate zakończenie. Być może nie chciał zakończyć swego filmu obrazem degrengolady, która stała się udziałem muzyka pod koniec jego życia. Bądź co bądź nie jest to film o niebezpieczeństwach związanych z alkoholizmem, tylko dzieło nakręcone z sympatii do tego ciekawego, bądź co bądź, artysty. Co prawda po projekcji nasuwa się od razu pytanie, co też sympatycznego Sfar w nim widział, ale to już inna historia.

Porzucając bezinteresowną złośliwość, mogę w końcu przyznać, że obejrzenie "Gainsbourga" było dla mnie mimo wszystko doświadczeniem pozytywnym. Eric Elmosnino jest łudząco podobny do Gainsbourga i potrafi uwiarygodnić jego postać zarówno jako młodego pianisty grającego w barach, jak i starego satyra w ciemnych okularach. Piosenki są dobrane starannie a ich aranżacja niejednokrotnie naprawdę urocza, jak w przypadku pijackiego duetu z Borisem Vian. I chociaż Laetitia Casta, grająca (może lepiej nadaje się mniej pochlebne słowo "udająca") Bardot sprawiła na mnie jak najgorsze wrażenie, nie musiałam jej oglądać zbyt długo. "Gainsbourg" jest również ładny z plastycznego punktu widzenia i nie nudzi, zaś na tle filmów biograficznych, które często grzeszą nijakością, stanowi prawdziwą ciekawostkę, nawet jeśli niezupełnie udaną. Dla mnie wystarczy.

Zwiastun:

Zadziwiająco się z Tobą zgadzam we wszystkim. :-) I chociaż nie lubię większości musicali (tzn. musicale lubię - ale w teatrze! skrzyżowanie filmu z musicalem uważam za niefortunne), to tu mi się te piosenki podobały, nawet jeśli nie zawsze rozumiałam dlaczego. ;) A z piosenek najbardziej mi się podobała właśnie tak, w której swoją goliznę zawijała w prześcieradło Bardot (mimo że sama aktorka mi do tej roli nie pasowała).

Stwór łażący za Ginsburgiem... hm, tu mam problem. Nigdzie nie znalazłam żadnej wzmianki, że Ginsburg cierpiał na schizofrenię, a nie mogłam się pozbyć skojarzenia z Kapitanem i wilkami, jakie łaziły za Arnhild Lauveng - to jest istota schizofrenii właśnie, więc skoro Ginsburg jej nie miał, to jakie jest uzasadnienie stwora? Nie rozumiem. :-) Nie mogę jednak zaprzeczyć, że był on powodem wielu zabawnych sytuacji.

Vian rzeczywiście uroczy. Muzyka Viana zresztą interesuje mnie dużo bardziej niż jego literatura.

To jest ewenement wart odnotowania w annałach, bo rzadko podoba nam się to samo :)

Jeśli chodzi o piosenki, to ja wolałam szansony śpiewane przy fortepianie w chmurach tytoniowego dymu niż te wszystkie nowomodne aranżacje.

Wg mnie straszydło miało coś symbolizować, podobnie jak duch zamordowanego w "Proroku". Ale co, to tego już nie wiem. :)

No to cóż mam powiedzieć... Nie mogę się doczekać aż zaczną grać w Trójmieście! Na pewno się wybiorę. Ciekawa jestem własnych wrażeń ;)

Dodaj komentarz