Iluzjonista, czyli Chomet w Edynburgu

Data:
Ocena recenzenta: 8/10

Po groteskowym, nieco szalonym "Trio z Belleville" Sylvain Chomet postanowił się nieco wyciszyć. "Iluzjonista", bazujący na rozkosznie staromodnym scenariuszu napisanym przed półwieczem, urzeka wspaniałą kreską i melancholijnym klimatem. Jeśli chcielibyście na moment odetchnąć od wyrazistego, prędkiego współczesnego kina, wyciągnijcie zza ucha monetę, owińcie szyję wyciągniętym z rękawa szalikiem i szukajcie lokalu, w którym serwują ten delikatny, przepyszny film.


Bezimienny główny bohater, podstarzały iluzjonista, ucieka przed nowoczesnością. Jego sztuka umiera i z każdym kolejnym przedstawieniem widownia pustoszeje coraz bardziej. W poszukiwaniu miejsc, gdzie widok magicznych sztuczek nie stracił jeszcze na atrakcyjności, dociera do zapadłej mieściny w Szkocji, gdzie jego pokaz ogląda pewna młoda dziewczyna. Przekonana, że iluzjonista włada prawdziwą magią i zachwycona jego umiejętnościami, wraz z nim jedzie do Edynburga.

Relacja tych dwojga to pełna niedomówień, choć niewinna, gra uczuć i fascynacji. Dziewczyna jest zachwycona magią i wspaniałym miastem, spragniona nowych wrażeń, z wahaniem wkraczająca w dorosłość. Iluzjonista pragnie ją przy sobie zatrzymać, być może jako córkę, być może po prostu zachwycony jej młodością i energią - więc podtrzymuje jej złudzenia, jednocześnie desperacko usiłując zarobić na utrzymanie. On sam i jego magiczne sztuczki muszą odejść, by ustąpić miejsca nowym idolom. Ale tymczasem, jeszcze przez chwilę, możliwie jak najdłuższą, przedstawienie trwa nadal.

Historię o iluzjoniście, ponoć jako przeprosiny dla porzuconej niegdyś córki, napisał wiele już lat temu francuski komik Jacques Tati, którego widzimy zresztą przez moment na ekranie. Stąd film Chometa jest jakby odrobinę niedzisiejszy - melancholii i sentymentalizmu zmieszanych w podobnych proporcjach już się dzisiaj nie spotyka. Tradycyjna technika animacji, choć wzbogacona tu i ówdzie nowinkami, dodatkowo pogłębia to wrażenie. Nie zmienia to jednak faktu, że "Iluzjonistę" ogląda się naprawdę wspaniale. Karykaturalna kreska Chometa jest jednocześnie zabawna sama w sobie i niesłychanie bogata, do tego film usiany jest postaciami, na widok których nie sposób się nie uśmiechnąć, jak choćby krwiożerczy królik z kapelusza. Świetnie prezentuje się również rysunkowy Edynburg, miasto do którego Chomet przeniósł akcję "Iluzjonisty" (w scenariuszu była to Praga). I chociaż film nie unika cięższych tonów, jest w nim jakaś immanentna lekkość, która nie pozwala popaść w przygnębienie.

Dawno już nie wyszłam z kina w podobnym nastroju, na tyle kruchym i subtelnym, że trudno mi go sensownie opisać. "Iluzjonista" jest nasycony aurą przemijania, ale jednocześnie jakby z tym przemijaniem pogodzony. Przyjemny w odbiorze, mimochodem skłania do głębokiej refleksji. Jeśli tylko nie wymaga się od kina szybkiej akcji i płaskiej jednoznaczności, nie można sobie odmówić przyjemności obejrzenia tego filmu.

No to się cieszę :) Animacja, jak widziałem we fragmentach, taka jak w "Trio z Belleville"? W "Trio..." też dominował nastrój nostalgii pomieszanej z groteską, więc styl Chomet utrzymuje. Rozumiem tylko, że nieco inne proporcje tym razem - więcej nostalgii, a mniej groteski?

Kolorystyka może trochę inna niż w "Trio" - kreska oczywiście ta sama. Proporcje faktycznie takie jak piszesz. Scenariusz w zamierzeniu miał być, jak rozumiem, raczej nostalgiczny, więc groteska wyraża się bardziej w rysunku i postaciach drugoplanowych - pełno w "Iluzjoniście" dziwaków, którzy bardzo by pasowali do "Trio".

Tylko się nie nastawiaj na niewiadomoco - widzę, że Trio oceniłeś na 9 i jak pójdziesz do kina licząc na drugą 9, to ja potem będę musiała przyjmować reklamacje... :)

Dodaj komentarz