Krwawe gody

Data:
Ocena recenzenta: 6/10

"Jane Austen? Wolę być jak Mary Shelley." - ironizuje główna bohaterka Crimson Peak, nie zdając sobie oczywiście sprawy, że te słowa zaciążą znacząco nad scenariuszem jej własnych losów. Znajdziemy w tym filmie niejeden autotematyczny smaczek, jednak ta jedna wypowiedź ma znaczenie szczególne. Najnowszy film Guillermo del Toro to hołd dla angielskiej specjalności - gotyckiego romansu, gatunku już dziś w zasadzie nie uprawianego w kinie. Szczodrze doprawiony akcentami staromodnych filmów grozy, tchnie melodramatyzmem i terroryzuje kiczem. Jednocześnie zachowuje cechy dla del Toro charakterystyczne - nieokiełznaną wizualną wyobraźnię i emocjonalną moc.

Edith Cushing (kolejne znaczące nazwisko), która chciałaby zostać nową Mary Shelley, jest, jak nietrudno się domyślić, pisarką. Nieprzesadnie towarzyska piękna okularnica, wychowana przez samotnego ojca- bogatego przemysłowca, preferuje co prawda historie o duchach, jednak jej własne życie skręca w stronę klasycznego romansu. W mieście pojawia się bowiem niebywale przystojny angielski baronet - Thomas Sharpe, który w spektakularnym stylu zdobywa serce Edith. Ojciec dziewczyny sprzeciwia się związkowi, ginie jednak szybko w podejrzanych okolicznościach. Zdruzgotana niewinna heroina (a więc istota, której obce jest logiczne myślenie) znajduje pocieszenie w ramionach Thomasa. Jako jego nowo poślubiona małżonka wyjeżdża z nim do Anglii, by wraz z mężem i jego siostrą zamieszkać w gnieździe rodowym. Tam dopiero dowie się, co znaczy wzywać imienia Mary Shelley nadaremno.

Oczywiście rodzeństwo Sharpe - Thomas i Lucille - ma wobec niej jakieś złowrogie plany. Oczywiście oboje skrywają jakąś tajemnicę. Oczywiście w domu rezydują duchy. Nie zabraknie więc nocnego spacerowania po korytarzach ze świecznikiem, złowrogich spojrzeń i druzgoczących wyznań. Nie zabraknie też miłości (oprócz "gotyckiego" musi być też "romans") i ogromnej dawki melancholii, bo w istocie, podążając kolejny raz za słowem bohaterki, nie jest to historia o duchach, lecz taka, w której duch to metafora przeszłości. Wielki, zgrzybiały dom, pogrążający się powoli w pokładach czerwonej gliny, dominuje nad bohaterami, każąc im wciąż przeżywać na nowo dawne tragedie, nie pozwalając wyrwać się z kręgu cierpienia. Widząc to miejsce po raz pierwszy, nie sposób nie pomyśleć o Upadku domu Usherów i nie oczekiwać gorzkiego końca opowieści.

Mury rezydencji Sharpe są jakby stworzone na to, by stać się sceną wydarzeń gwałtownych i malowniczych, napędzanych przez mroczne namiętności. Namiętności właśnie - a niekoniecznie wyrafinowana fabuła - decydują o smaku Crimson Peak. Smaku, w którym dominuje stanowcza, zawiesista nuta smutku, utrzymująca się długo po zakończeniu seansu. Del Toro, jak zwykle, ujawnia swój talent przede wszystkim jako reżyser emocjonalny, którego twórczość wynagradza tych przyjmujących ją jak dzieci, z opuszczoną gardą.

Z pewnością nie każdemu przypadnie do smaku wyrazistość i prostota opowieści, tak jak nie każdy był w stanie przyjąć za dobrą monetę dziecięcą naiwność Pacific Rim. Crimson Peak niejednokrotnie balansuje na granicy autoparodii, jednak - nie ma co ukrywać - takie właśnie bywają też wzorce, na których się opiera. Aktorzy zdają się to znakomicie rozumieć - nie tonują swoich kreacji, lecz z rozmysłem nadają im jaskrawość, która współgra doskonale z melodramatyczną, staromodną fabułą.

Del Toro jest gotów przyjąć gatunkowe konwencje bez zastrzeżeń, lekko tylko wzbogacając je wspomnianymi autotematycznymi tropami. W jego podejściu nie ma miejsca na "dystans do siebie", podkreślany przez krytyków jako zaleta filmów miałkich, ale zdolnych do ironicznego spojrzenia na swoją niską kondycję. Są za to wielkie pokłady uczciwości, którą zbyt łatwo zbyć wzruszeniem ramion w przypadku filmów nie pretendujących do tytułu "wielkiego kina". Uczciwość ta wyraża się między innymi w ogromnej dbałości o walory wizualne, w tym przypadku świadomie nacechowanej przesadą. Kostiumy są tu bujne i wytworne, zdjęcia nasycone głębokimi kolorami, dekoracje pełne inwencji, fryzury starannie wystylizowane, kadry ostentacyjnie efektowne. Nikt nigdy nie zdejmuje tu sukni czy eleganckiej koszuli, nawet gdy akurat gotuje kolację lub grzebie w maszynerii. Ogromna dziura w dachu starego domu, przez którą wpadają suche liście i śnieg, pełni rolę interesującego źródła oświetlenia. Nawet duchy podlegają owemu Prawu Powszechnego Dobrego Wyglądu - ich pojawienie się jest zawsze pewnego (dość perwersyjnego) rodzaju estetyczną przyjemnością. Siłą rzeczy bohaterowie to również okazy piękna, choć drobne blizny, którymi poznaczona jest twarz Lucille, zdradzają nieco złowieszczej prawdy.

Crimson Peak należy do tych filmów, które niełatwo jest komukolwiek polecić, a jeszcze trudniej skutecznie sprzedać. Pozbawiony bezpretensjonalnej radości, która przenikała każdy kadr Pacific Rim, wyprany z politycznego kontekstu, który uatrakcyjniał seans Kręgosłupa diabła, podąża ścieżką osobistych fascynacji autora, które nie każdy musi rozumieć i podzielać. Nie wróżę mu zatem wielkiego komercyjnego sukcesu, choć liczę po cichu na oscarowe nominacje w kategoriach technicznych. Na projekty tego rodzaju - pełne rozmachu fanbojskie fantazmaty - nie zdobywa się bowiem łatwo pieniędzy. A może trochę szkoda.

Zwiastun: