Marvel pierwsza klasa

Data:
Ocena recenzenta: 7/10

Zaczęło się od Michaela Fassbendera. Sprawa jest prosta - Fassbender na plakacie = Esme w kinie. Jeśli zwlekałam, to dlatego, że projekcję "Wolverine" przetrwałam głównie dzięki wsparciu rodziny i od tamtej pory na myśl o X-Menach mam odruch chowania się w szafie. Nie trwało jednak długo, nim doszukałam się drugiego ważnego nazwiska, które przeważyło szalę - Matthew Vaughn. Człowiek, który potrafi zmusić Nicholasa Cage, by uprawiał aktorstwo. Taki ktoś z pewnością ma mojo. Pozostawała tylko kwestia tego, czy ma go na tyle dużo, by zrobić oglądalny film z czegoś miałkiego jak... coś bardzo miałkiego. Sprawdziłam. Ma. Dużo więcej niż się spodziewałam.

Dwaj panowie prawie jak z Baker Street

Zgodnie z ostatnio obowiązującą modą "X-Men: Pierwsza Klasa" jest prequelem. Nie robi jednak rewolucji, nie zrywa z tym, co już było i nie stawia na technologiczny upgrade, jak "Batman Begins". Nie próbuje również kierunku "głupiej, ale bardziej cool", wyznaczonego przez "Star Treka" (w przypadku X-Menów głupiej by się chyba zresztą nie dało). Idzie w stronę rozkosznego retro, nawiązując do kryzysu kubańskiego i przedstawiając losy dwóch mutantów, którzy w kanonicznej serii są już starymi (choć potężnymi) piernikami - telepaty Profesora X i władającego metalem Magneto.

Tylko że... no właśnie, ani jeden, ani drugi jeszcze nie istnieją. Przyszły telepatyczny łysol o rysach kapitana Jean-Luc Picarda nazywa się po prostu Charles Xavier i właśnie został profesorem genetyki. Lubi podrywać studentki na teksty o mutacjach i opiekuje się pierwszym znanym sobie przypadkiem genetycznej aberracji - zmiennokształtną Raven. Magneto, na razie jeszcze Erik Lehnsherr, ciężko doświadczony w obozie koncentracyjnym w czasie II Wojny Światowej, prowadzi prywatną krucjatę przeciwko byłym nazistom, wyszukując ich po całym świecie i bezlitośnie zabijając. Los zetknie ich ze sobą wskutek politycznych zawirowań, w których główną rolę odgrywają radzieckie i amerykańskie głowice nuklearne. Obaj przypuszczają, że za dyplomatycznym kryzysem stoi potężny mutant, a przy okazji morderca matki Magneto - i jednoczą siły, by go powstrzymać.


Magneto (Michael Fassbender) się sroży

Brzmi komiksowo. Oczywiście! Mamy tu pseudonaukowy bełkot udający genetykę, czerwonego kolesia ze spiczastym ogonem zwanego Azazel (a to tylko jeden ze sporej menażerii), tajemnicze maszyny, szybką akcję, patos i rozmach - wszystko czego wymaga publiczność wybierająca się na marvelowski film o mutantach. Jednak na pierwszym planie - i to wyróżnia "Pierwszą klasę" spośród stada produkcyjniaków - toczy się wielopoziomowy konflikt dwóch osobowości, które jak na standardy prezentowane przez podobne filmy są niezwykle wręcz skomplikowane.

Nie ma wątpliwości, że wraz z pojawieniem się mutantów przyszłość zwykłych ludzi stanęła pod znakiem zapytania i jest to jądro sporu toczonego przez profesora i Magneto. Na pierwszy rzut oka mamy tu konflikt między rozumnym pacyfizmem, nastawionym na pokojową koegzystencję ludzi i mutantów, a nieufnością ofiary prześladowań, przekonanej o konieczności wykorzystania uzyskanej przewagi. Nie sposób jednak nie dostrzec, że na postawę bohaterów mają wpływ różnorakie motywy. Profesor Xavier, bajecznie bogaty i na pozór normalny, jest właściwie przedstawicielem establishmentu. Nie zależy mu na rewolucji i zniszczeniu świata, w którym może cieszyć się przywilejami. Wydaje się również, że fizycznie zdeformowani mutanci budzą w nim podświadomą odrazę. Wszystkie te czynniki, niezbyt wzniosłe ale bardzo ludzkie, czynią go osobą o nastawieniu pojednawczym, gotową używać swoich mocy w obronie dotychczasowego porządku. Erik nie ma do stracenia nic poza godnością - a w jego pojęciu godności nie mieści się życie w ukryciu lub znoszenie prześladowań, na jakie narażeni są mutanci. W przeciwieństwie do Xaviera, od dzieciństwa chowanego w luksusie, musiał nauczyć się przetrwać i nie waha się, gdy trzeba działać - także agresywnie. Jest urodzonym przywódcą i ciężko przychodzi mu wypełnianie cudzych poleceń. Wszystko to predysponuje go do wybrania drogi znanej nam z komiksu, ale w "Pierwszej klasie" Magneto nie jest jeszcze na to do końca zdecydowany. Swoje poglądy kształtuje w intelektualnej konfrontacji, nieufnie romansując z ideą koegzystencji.


Profesor X (James McAvoy) prezentuje... telepatyczną skroń!

Trudno nie zauważyć, że Fassbender gra na pół gwizdka, eksploatując głównie swój charakterystyczny, nosowy głos - nie ma co się dziwić. Jak by się nie starać, ciężko jest potraktować poważnie postać mściwego Żyda, który skinieniem ręki unosi w powietrze podwodne łodzie. Mniej więcej to samo dotyczy McAvoya, w komicznym skupieniu przykładającego dłoń do skroni, ilekroć chce odczytać cudze myśli. Niemniej jednak w chwilach interakcji wyczuwa się między tymi postaciami - no tak - magnetyzm. I chociaż wiadomo z góry, jak się to wszystko (łącznie z kryzysem kubańskim) skończy, nie sposób nie dać się wciągnąć w tę rozgrywkę. Zwłaszcza, że towarzyszy jest porządna, trzymająca w napięciu akcja.

Osobnym źródłem radości stała się dla mnie specyficzna amerykańska "wielokulturowość" "Pierwszej klasy". Językiem filmu jest angielski, ale mamy tu postaci mówiące po francusku, niemiecku, hiszpańsku i rosyjsku - nieodmiennie dość paskudnie (dotyczy to szczególnie Kevina Bacona w wersji germańskiej). Oczywiście ze względu na kontekst historyczny mamy wielu Rosjan - jednak nie są to ci sami, zimnowojenni Rosjanie, co kiedyś. Noszą co prawda swoje papachy i mundury, co prawda wnętrza ich sztabu wojennego przypominają jako żywo Pałac Kultury - ale... Gdy do dwóch statków, amerykańskiego i rosyjskiego, zbliżają się śmiercionośne rakiety, dzielny amerykański dowódca mówi swym żołnierzom, że zaszczytem było służyć wraz z nimi. Za chwilę akcja przenosi się na pokład okrętu rosyjskiego - oficer mówi do swoich dokładnie to samo, tylko że po rosyjsku. Całą swoją słowiańską duszą, ile jej tam mam, wyczuwam w tej scenie fałsz. I słusznie - bo to są Ruscy, tyle że amerykańscy. To są Ruscy, których już lubimy i jesteśmy gotowi przyznać, że kierują się w życiu podobnymi wartościami. Nie chodzi przecież o to, by przywoływać upiora przeszłości, lecz dobrze się bawić przed ekranem, najlepiej zajadając cheeseburger lub freedom fries.

I taką zabawę, na wielu poziomach, "Pierwsza klasa" z pewnością gwarantuje. Na koniec, żeby już nie męczyć Czytelników, którzy z pewnością czytają to zdanie wiążąc buty przed wyjściem do kina, wspomnę o tym, że za efektowne zdjęcia odpowiada tu John Mathieson, poprzednio pracujący m.in. przy "Hannibalu" i "Gladiatorze". I że w filmie, na krótką bezcenną chwilę, pojawia się Hugh "Wolverine" Jackman, bo X-Men bez tego badassa są właściwie nieważni... Teraz możecie już iść. Nie zapomnijcie o popcornie.

Zwiastun: