Robin-jeszcze-nie-Hood

Data:
Ocena recenzenta: 4/10

Po raz kolejny w tym roku przedstawiono mi na ekranie wariację na temat historii, która stanowiła ważną część mojego dzieciństwa. O ile Guy Ritchie sprzedał mi z powodzeniem Sherlocka Holmesa - wariata w niebieskich lenonkach, o tyle Scott jako oferent bohaterów z odzysku zawiódł mnie na całej linii. "Robin Hood" AD 2010 to nieporozumienie, które ciężko mi będzie wybaczyć tak znakomitemu twórcy.

Nowy film Scotta to coś w rodzaju prequela do legendarnych opowieści o szlachetnym leśnym bandycie. Mamy tu więc niejakiego Robina Longstride, który jest, jakżeby inaczej, łucznikiem na służbie u króla Ryszarda Lwie Serce. Robin wraz z krzyżowcami wraca z Ziemi Świętej, wszyscy mają już serdecznie dość dziesięcioletniej wojaczki i chcą jak najszybciej wrócić do Anglii. Tymczasem oblegają kolejną francuską fortecę, nieświadomi tego, że wraży król i jeden z angielskich wielmożów właśnie zawiązali spisek, który może wiele kosztować ich ojczyznę...

No dobrze, to gdzie ten Sherwood, dzielna drużyna, piękna Marion i wredny szeryf Nottingham? Och, gdzieś tam są. Spotkacie ich. W promocji dostaniecie też trzech królów, deszcze strzał, płynny ołów zrzucany z zamkowych murów, pojedynki na miecze, wielkie sceny batalistyczne i przemówienia o prawach obywatela. Przecież chyba nie chcecie, żeby większość akcji zasłoniły Wam drzewa albo żeby bohaterowie przez cały film biegali w nieciekawych, szarych i zielonych ciuchach jak jakaś południowoamerykańska partyzantka? Prawda? To jest ten moment, kiedy powinniście powiedzieć "Nie! Chcemy wielkiej efektownej bijatyki, bo jesteśmy fanami średniowiecznej sztuki wojennej."

Chyba tylko oni będą tym filmem zachwyceni. Crowe gra mniej więcej to samo co w "Gladiatorze", słusznie zakładając, że bohater jest podobnym, poczciwym facetem o naturalnych zdolnościach przywódczych. Mark Strong, który z każdą koleną rolą pozbywa się kilku centymetrów włosów, niestety nie zyskuje w zamian aktorskich umiejętności czy choćby magetyzmu właściwego postaciom złym do szpiku kości. Na tym niespecjalnym tle błyszczy Max Von Sydow jako ślepy szlachcic - w ramach smaczku w jednej ze scen można dostrzec jego młodą twarz, jakby żywcem wyjętą z "Siódmej pieczęci" - i jak zwykle niezawodna Cate Blanchett. Mocną stroną są również ładne plenery i starannie przygotowana scenografia i kostiumy, ale tego nauczyłam się już od Scotta wymagać, więc nie będę go za nie chwalić.

Właściwie jak się zastanowić, nie będę go w tej notce chwalić już w ogóle za nic więcej, bo zamiast zachwytu, jaki budził we mnie "Blade Runner" czy adrenalinowego haju, który po pewnym czasie wywołuje koszmarny "Obcy", tym razem udało mu się osiągnąć tylko lekkie zniecierpliwienie. Ten Robin Hood - ex-krzyżowiec zupełnie mnie nie obchodzi. Co gorsza, nie obchodził też chyba scenarzysty, albowiem historia, którą można zbyć lapidarnie słowem "nieciekawa", toczy się od sceny do sceny, nie próbując nawet udawać, że jest zaskakująca. Pełno w niej namiętności, które mnie nie interesują, bitew, które mnie denerwują i ponurej świadomości, że muszę wysiedzieć aż do końca, żeby zobaczyć Robina, który jest już Hoodem i dobrą starą drużynę w komplecie. Nie przeszkadzają mi prequele - uważam, że "Casino Royale" to ekscytujący film a na "Batman Begins" bawiłam się świetnie. Przeszkadzają mi tylko prequele nudne. Bohatera granego przez Russela Crowe, który ociera się o Historię przez duże H, już widziałam i raz mi wystarczy.

Jeśli miałabym policzyć współczynnik robinhoodowatości w tym Robin Hoodzie, byłby on chyba ujemny. Litościwie wstawiona jedna scena leśnego rabunku pozwoliła mi jakoś przetrwać i dała do zrozumienia, że ten poważny orędownik praw obywatelskich jest zdolny do rozboju w imię społecznej sprawiedliwości, ale nie doprowadziła do tego, bym z niecierpliwością oczekiwała na kolejny film o Robinie Longstride vel Robinie z Locksley vel Robin Hoodzie. Jeśli mam jakieś związane z tym filmem nadzieje czy marzenia to wyłącznie takie, by podobnego budżetu i scenografii doczekał się kiedyś nasz lokalny zapyziały "Wiedźmin". Cóż by to był za wspaniały film.

Zwiastun:

To zabawne, że właśnie te dwa filmy (nowy Sherlock i nowy Robin Hood) oceniamy dokładnie odwrotnie. W sumie mogę zrozumieć tok rozumowania. Sherlock Richiego był z pomysłem. Może się ten pomysł podobać lub nie, ale jakiś był. Robin (Hood) Scotta to przede wszystkim wysokobudżetowa produkcja. Pomysł jest taki żeby było zjadliwe dla wszystkich. Czyli bez pomysłu. Ale co ja za to mogę że Sherlock wydał mi się sztuczny, nieskładny, a fabuła zamiast sprowokować mnie do myślenia, głównie mnie irytowała, aż w końcu znudziła, a na Robinie całkiem nieźle się bawiłem? Może po prostu powinnaś była strzelić sobie tego drinka w Friday'sie :)

Bez wódki nie rozbirosz.

Przeczytałam właśnie reckę w The Times, w której utrzymuje się, że Robin Hood to film inteligentny i politically resonant. Uśmiałam się jak norka. Ale potem pomyślałam sobie - przecież michuk dał 6, a on lubi inteligentne kino. :)

Argument o wysokobudżetowości nie przemawia do mnie wcale, całkiem lubię Gladiatora. Niby też miał być zjadliwy dla wszystkich, ale jednak było w nim więcej ożywczego cynizmu (zdegenerowany starożytny Rzym zobowiązuje), poza tym napędzał go silnik fabularny, który trudno zajeździć, tj. motyw zemsty.

Sherlock to film całkowicie dionizyjski. Nawet mi przez myśl nie przeszło, by szukać w tym filmie jakiejś intelektualnej pożywki. Był beznadziejnie głupi i zupełnie nie usiłował udawać, że jest czymś więcej niż tylko ekstrawaganckim zgrywem. Downey i Law zagrali zgodnie z tą konwencją i stworzyli świetny duet, który zrekompensował mi niedostatki. Dodatkowy bonus to patrzenie jak Ritchie rozgrywa różne kanoniczne sherlockowe wątki (np. grę na skrzypcach) i wywraca je do góry nogami.

Dodaj komentarz