Zupełnie zwyczajny Marvel

Data:
Ocena recenzenta: 5/10

No cóż, stało się. Disney wypuścił duży film z superbohaterką w roli głównej, oczywiście w akompaniamencie odgłosu pękających żyłek różnej maści mizoginów. Tak huczne przywitanie oczywiście mnie cieszy. Sam film trochę mniej.

Bohaterką Kapitan Marvel jest Vers, wojowniczka kosmicznego Imperium Kree, która wraz ze swoim mentorem Yon-Roggiem i garstką wyszkolonych agentów wyrusza na niebiezpieczną misję ratunkową. Oddział wpada w zasadzkę zastawioną przez wrogów Kree, zmiennokształtnych Skrulli. Vers zostaje pojmana, ale udaje jej się uciec na Ziemię, gdzie spotyka agenta Nicka Fury, jeszcze młodego i bez swojej charakterystycznej opaski na oko. Oboje spróbują uratować planetę przed Skrullami, a także wyjaśnić sens dręczących Vers koszmarów.

Brie Larson jest całkiem wiarygodna w roli twardzielki, nawet jeśli nie zostanie moją ulubienicą w MCU, ten tytuł zajmuje wciąż niepodzielnie Bruce Banner. Jej postać jest po prostu dość nudna, nawet jeśli ubarwiono ją co nieco, obdarzając ciętym dowcipem. Za to Nick Fury to jak zwykle czyste złoto. Nie wiem, czy naprawdę trzeba było uciekać się do komputerowego liftingu 70-letniego Samuela L. Jacksona, zamiast po prostu znaleźć zdolnego aktora do tej roli. Faktem jest, że wyszło bardzo dobrze - luzackie dialogi przyszłego szefa S.H.I.E.L.D. z przyszłą superbohaterką to jeden z niezaprzeczalnych plusów tego filmu. Podoba mi się też nieźle rozegrany wątek kobiecej przyjaźni - tego zabrakło mi trochę w Wonder Woman, po brzegi wypełnionej facetami, którzy mieli, no nie wiem, może jakoś ZRÓWNOWAŻYĆ obecność na ekranie wojowniczej księżniczki z Temiskiry.

Natomiast cała reszta, pomijając najntisową ścieżkę dźwiękową, to stuprocentowy, klasyczny film MCU. Można nawet powiedzieć, że w stosunku do Ragnaroku, Wojny bez granic lub Czarnej Pantery, Kapitan Marvel to nawet regres. Nie uświadczymy ani postaci tak kolorowych jak Arcymistrz Jeffa Goldbluma, ani tak wyrafinowanych jak Thanos. Najbardziej niezwykłe życie wewnętrzne ma tu kot. A niezmierzony kosmos w wykonaniu Marvela jest niezmiennie nudny, zamieszkany jak zwykle przez ludziopodobne osoby różniące się kształtem uszu i kolorem skóry. Jedyne, co może bawić, to fakt, że fabuła osnuta jest wokół superzaawansowanej technologicznie, wojowniczej cywilizacji Kree, która od lat toczy wojnę z rasą Skrulli, których nazywa "terrorystami" i na wszelkie sposoby demonizuje. Khm, khm, Izrael i Palestyńczycy.

Myślę jednak, że ten efekt był zamierzony (oczywiście typowość, bo raczej nie polityczna metafora). Autorom chodzi głównie o zarobienie pieniędzy, nie o sianie kontrowersji. To po prostu normalna superbohaterska origin story z delikatnym twistem, którą zapomni się za 3 dni po obejrzeniu. Tylko skończony kretyn może uznać Kapitan Marvel za dzieło nazifeministycznej propagandy, zwłaszcza że znakomita większość obsady Endgame będzie po staremu biała i męska. Więc jeśli film tego typu, dość w gruncie rzeczy zachowawczy, powoduje wybuchnięcie Internetu, to nastawiam sobie przypominajkę w komórce, by przed premierą Birds of Prey kupić popcorn. Cholernie dużo popcornu.

Zwiastun:

Ano właśnie, film średniawy, dla fanów gatunku, dla innych niekoniecznie.

Dodaj komentarz