"The Guitar"; Szybka recenzja, machnięta tuż po obejrzeniu.

Data:
Ocena recenzenta: 7/10
Artykuł zawiera spoilery!


”The Guitar” nie jest w żadnym wypadku typowym filmem o Muzyce. Oczywiście, pośrednio dotyka również i tego tematu, jednak jedynie w stopniu, który pozwoliłby na przytoczenie i opisanie badaczowi historii kina kilku scen w odpowiednim kontekście. Obraz Amy Redford nie stanowi także typowej opowieści o walce ze śmiertelną chorobą, choć i ta problematyka przepełnia go w znacznym stopniu.
Dla mnie, ”The Guitar” jest przede wszystkim opowieścią o zmianach; o marnotrawieniu życia i ograniczania się do pewnych ram, oraz o uwalnianiu się z nich i zmianie szarego stanu rzeczy. Główna bohaterka – Melody – od pierwszej sceny przedstawiania jest raczej jako melancholijna, by nie rzec – depresyjna – postać. Już przy pierwszym dialogu (z lekarką) poznajemy przyczynę specyficznego nastroju filmu oraz jej samej. Melody dowiaduje się, że choruje na złośliwego raka krtanii i pozostało jej niewiele czasu. Jednakże to nie sama dolegliwość budowała od samego początku przygnębiającą atmosferę. Cofnijmy się do pierwszej sceny: Gdy widzimy ją, idącą przez nowojorski tłum, nie znającą jeszcze wyroku, który ma za chwilę zapaść, słyszymy recytowane spoza kadru następujące wersy:

”Żyła niegdyś dziewczyna, która zmierzała naprzód,
jednak była prawdziwie bezradna.
Szła wyprostowana, w nowych butach,
jednak mówię ci, jej stopy były bose.
Żyła wiecznie,
jednak spoczywała pochowana w grobowcu urodzajnego powietrza.
I jeśli otrząśnie się z odrętwienia,
powstanie, by pisać.
Lecz co mogłaby napisać?”

Kiedy zaś podążamy za nią przez następne minuty filmu, obserwujemy, jak bohaterka z przejęciem odbiera wiadomość o zwolnieniu z pracy oraz utracie partnera. Podczas, kiedy oba te wydarzenia znaczą tak niewiele w perspektywie dwóch pozostałych miesięcy życia, uzależniona od ram Melody odbiera je jako kolejne ciosy i próbuje odebrać sobie życie.
I właśnie to, co spowodowało jej reakcje – choć nie należy do akcji filmu – jest główną przyczyną szarego, przygnębiającego klimatu. Przez całę swoje dotychczasowe życie, główna bohaterka, zapomniawszy o tym, co w rzeczywistości jest dla niej najważniejsze, uzależniała wartość swoją i własnego życia od pracy i związków z ludźmi. Stała się jedną z wielu martwych za życia, jak mógłby to określić R. Topor, czy też C. Bukowski. Nawet wieść o zbliżającym się końcu – ostatnich dwóch miesiącach czasu na dokonanie dowolnych zmian, bez żadnych konsekwencji – nie wystarcza, aby zrozumiała, co robiła nie tak. Dopiero kolejne, wspomniane już wydarzenia doprowadzają ją na skraj załamania, a w konsekwencji – zupełnie przypadkowo – podczas próby samobójczej natrafia na ogłoszenie o możliwości tymczasowego wynajmu sporego mieszkania w pustym apartamentowcu przeznaczonym na sprzedaż.

Właśnie od tego momentu, który stanowi rzeczywisty punkt zwrotny, jeśli nie w życiu Melody, to przynajmniej w sposobie jej myślenia, rozpoczyna się najciekawsza i właściwa część ”The Guitar”. Bowiem właśnie wtedy, gdy wszystkie ostatnie trudne i bolesne godziny kumulują się w umyśle głównej bohaterki, powoli zaczyna ona powstawać z odrętwienia. Bohaterka decyduje się żyć przede wszystkim przyjemnościami; z początku są to liczne (i dość drogie) materialne zachcianki: od nowego łóżka, po zupełnie niepotrzebne drobiazgi. Zaczyna przypominać swoim zachowaniem głównego bohatera ”Fight Club”, zanim jego mieszkanie wyleciało w powietrze. Ponownie błądzi – tym razem myląc radość życia z zamykaniem się w innych ramach; przechodzi z mechanicznego życia do niepochamowanego konsumpcjonizmu. Dopiero nawiedzające ją niezbyt przyjemne wspomnienia z dzieciństwa wskazują jej właściwą drogę; cel, do którego zapomniała dążyć – marzenie.
I tak w swoje coraz krótsze życie wprowadza wreszcie istotne zmiany: zaczyna żyć hedonistycznie i romantycznie – nawiązuje romans z dostawcą Roscoe, oraz pracownicą pizzerii – Cookie (nie bez znaczenia są imiona bohaterów tego trójkąta). W końcu Melody kupuje Gitarę. Z początku zachwyca się jej brzmieniem i wyglądem (przy Stracie i Marshall'ach nie jest to ani trudne, ani dziwne), później rozpoczyna naukę gry.
W tym miejscu należy zwrócić uwagę na dwie rzeczy: po pierwsze – ostatni sen, jaki nawiedza Melody przed kupnem instrumentu: to ona, jako dziewczynka, wreszcie (być może jeden, jedyny raz) jest naprawdę szczęśliwa, gdyż biegnie, trzyma w objęciach obiekt swoich marzeń – skradzioną ze sklepu Gitarę. Wymowa jest oczywista – spełnienie marzenia, które tak długo przetrwało w podświadomości dorosłej już kobiety nadaje wreszcie sens i radość jej życiu, na chwilę przed jego końcem. Druga sprawa jest nieco mniej ciekawa i wręcz degustująca, a od tego momentu filmu, może niektórych uderzyć wielokrotnie; wspomnę więc o tym tylko raz: Saffron Burrows powinna była w ramach przygotowań do swojej roli przez pół roku pograć na Gitarze elektrycznej, gdyż w scenach, podczas których gra na Stratocasterze (pomijając może jedno ujęcie – charakterystyczny i bardzo naturalny uśmiech podczas wykonywania bendingu), wygląda nienaturalnie i wręcz śmiesznie; w konsekwencji cały film traci na wartości mniej więcej w połowie swojego trwania i pozostawia niesmak niedopracowanego dzieła.

Koniec tego obrazu można by wyobrazić sobie na różne sposoby; generalnie chodzi o to, aby w miarę dosadnie, ale jednocześnie nie zakładając, iż widz to kompletny idiota, wychowany na samych jedynie hollywoodzkich produkcjach, ukazać, że w końcu sama bohaterka, niezależnie od finału historii, zrozumiała, czego potrzebowała przez całe życie, oraz, że te istotne zmiany, których dokonała, byłyby warte każdej ceny.
Skoro więc dowiedziawszy się o zaniknięciu guza sama, choć przerażona zbliżającymi się konsekwencjami, z uśmiechem odpowiada na pytania lekarzy: ”Co zmieniłaś?” - ”Wszystko.”, nie musi koniecznie do końca filmu stanąć na nogi. Wystarczyłoby skończyć ”The Guitar” na tej właśnie scenie i resztę oddać pod rozwagę i domysły widza. Lub też, pociągnąć film dalej, jednakże niekoniecznie w tak różowy sposób. Ozywiście, sprzedaż całego majątku, oprócz Gitary, nadal dodaje wymowy całemu dziełu. Ale w takim wypadku film mógłby się zakończyć przedostatnią sceną w parku, lub też inną podobną – gdzie starsza już Melody, w jakimś przypadkowym dialogu daje do zrozumienia, że nadal jest dumna ze zmian, jakich dokonała i niczego nie żałuje.

„Wszystko dobre, co ma swój koniec”... w przypadku tego filmu, lepiej zapomnieć o tym porzekadle i zatrzymać go, lub też wyłączyć odbiornik przed zakończeniem, które z dwóch powodów jest nieprawdopodobne. Pierwszy, to okrutnie dosłowna i idylliczna atmosfera happyendu, która może być wręcz szkodliwa dla diabetyków. Drugi – choć miałem o tym wspomnieć tylko jeden raz – to fakt, iż osoby grającej w taki sposób, choćby nie wiem, jaką posiadała Gitarę, nie przyjąłby żaden zespół...