"Głód" Steve'a McQueena

Data:
Ocena recenzenta: 10/10
Artykuł zawiera spoilery!

Kiedy oglądałam „Głód” Steve'a McQueena były takie momenty w pierwszej połowie filmu, w więzieniu, że myślałam, iż wyjdę z kinowej sali, nie dlatego, że film jest słaby, ale dlatego, że jest pewien poziom okrucieństwa, cierpienia przez który się nie przebiję. Jednak zostałam i nie żałuję. Choćby dlatego, że była piękna, wzruszająca scena, silnie kontrastująca z innymi, oszczędnymi w słowa, której mistrzowskiego kunsztu nie próbuję nawet oddać - dialog między Sandsem i proboszczem, o tym jak daleko można się posunąć w walce o ideę, czy można dążyć do samounicestwienia przez zagłodzenie by wymusić ustępstwo reżimu, gdzie przebiega ta granica?Zmuszająca do przemyśleń, fascynująca niejednoznaczność wyboru…

O czym był ten film dla mnie? Oczywiście mogłabym tu napisać, wplatając określony kontekst historyczny, że o irlandzkich bojownikach o wolność, którzy przeciwstawiali się nieugiętemu rządowi brytyjskiemu posuwając się do czynów autodestrukcyjnych celem wymuszenia akceptacji swoich postulatów, jednak to byłoby suche, wyciśnięte z emocji tło, nieoszlifowany kawałek niedawnej, okrytej płaszczem wstydu historii - film był o czymś innym. O istocie człowieczeństwa, o jego niezwykłym, wielowymiarowym pięknie. Delikatność i kruchość ciała i w opozycji do niej niczym stal niezłomność ducha, nie znająca kompromisów odwaga, by kroczyć przez życie zgodnie z własnymi zasadami. Wierność sobie, nawet jeśli nie znajdujemy zrozumienia u innych, i wbrew tej kruchej cząsteczce, która się buntuje, bo przecież istnieje w nas naturalny pęd do życia. Wbrew sobie, bo pozostawiamy kogoś, kto nas potrzebuje, syna - małego człowieka na tym świecie, który może nie zrozumieć, nie wybaczyć. Nie przekażemy mu już słowem tych zasad, wspomnień, gdy będąc chłopcem biegliśmy na przełaj przez las do utraty tchu, by zatrzymać się na przystanku z wytartym napisem honor, z zamysłem przywrócenia blasku temu napisowi, zasad dla których warto poświęcić życie. „Belfast, Belfast, niech żyje!” ten mały chłopiec, z przyklejonym do szyby autobusu nosem nie opuści dorosłego ciała, będzie w nim do ostatniej sekundy.…Odwaga do końca, bez sentymentów, odrzucająca tak silny instynkt jak więź ojca z synem. A z drugiej strony matka czuwająca przy łóżku, zapatrzona na wygłodzony, udręczony szkielet syna, jego zapadniętą twarz, po której spływa z oka, niespiesznie ostatnia, pożegnalna łza. Ten film porusza nas nie tylko ze względu na opowiadaną historię, ale również ze względu na naszą własną niedoskonałość - nie będzie po nas historii przed którą należy zgiąć kolano, nie będzie pytań czy słusznie, czy niesłusznie, czy było warto, czy odbierając sobie życie pozostawimy coś więcej niż gdybyśmy przeżyli je do naturalnego kresu naszych dni, nawet jeśli nie akceptujemy środków, jakimi się posłużono to należy się nad tym z szacunkiem pochylić. Godność na czworakach, wewnętrzne „duchowe” wyprostowanie człowieka leżącego na ziemi i czującego kolejne bolesne uderzenie pałką po plecach na niezagojonych ranach, jak nie nazwać tego inaczej niż słowem wielkość? Ten film dla mnie taki właśnie jest, z jednej strony czuję się przygnieciona jego gatunkowym ciężarem, smutna, ale i z drugiej strony uduchowiona, zachwycona jego tak czytelnym pięknem.

Niesamowity, przejmujący efekt końcowy nie byłby możliwy gdyby nie oszczędna w wyrazie forma, skąpe, szczątkowe niemal dialogi, a od warstwy wizualnej przepiękne zdjęcia – ujęcia fizjologii przywodzące na myśl dzieła sztuki. Na pewno jest to jeden z tych filmów, o których po prostu nie da się zapomnieć.

Zwiastun:

Pięknie napisane. Ale...

Ty czujesz się po tym filmie zbudowana. Uważasz, że poświęcenie własnego życia (pokonanie oporów ciała) dla idei jest czymś pięknym. Ale czy istotnie dla każdej idei? Czy popierasz każdego tego typu poświęcenie, wychodząc z założenia, że racja jest zawsze po stronie cierpiącego, czy też popierasz akurat tę konkretną ideę? Czy, w szczególności, wysadzenie się w pociągu pełnym ludzi w imię dżihadu jest też piękne?

Dla mnie największą siłą "Głodu" jest to, że pozostawia te kwestie otwarte. Konfrontuje ideę z ceną, którą się za nią płaci, nie przesądzając, czy było warto ją ponieść. A nawet (w moich oczach) delikatnie sugerując, że chyba nie było warto. Ale McQueen nikogo nie potępia. Na krótki moment prosi nas byśmy nie skupiali się na kwestiach politycznych, tylko na wymiarze ludzkim tej ofiary. To, czy było warto ją ponieść, to już zupełnie inna sprawa.

Tak, dostrzegam rys piękna, nie w samej decyzji, ale w sile woli, Sands potrafił wyrzec się życia dla idei, ale sama nigdy bym tak nie postąpiła. Po prostu czuję, jak ciężko mu było w tym wytrwać fizycznie i nie załamać się psychicznie widząc rozpacz matki, zostawiając małego syna, który go potrzebował. A jednak najbardziej cenił wierność sobie. Łatwo jest oceniać, że to bez sensu, ale ile osób by było na to stać. Oczywiście, że nie popieram odebrania innym życia w przykładzie, który podałeś, to jest zupełnie co innego. Napisałam przecież o niejednoznaczności takiego wyboru...

No ale dlaczego jest inne? Bojownicy IRA też podkładali bomby i zabijali cywili. I jak widać też zabijali siebie. Owszem, zgadzam się z Tobą, że mówimy o ludziach odważnych, o ludziach którzy są w stanie poświęcić siebie dla idei. I rozumiem, że jest w tym pewne piękno, w tym sensie, że tego typu idealizm jest "czysty". W jakiś sposób można to podziwiać i tego zazdrościć. Ale trudno sobie nie zadać pytania, czy idea, dla której poświęcono tak wiele, jest tego warta.

Inny przykład, może nieco mniej kontrowersyjny od dżihadystów, to znany obecnie jako ikona popkultury, pan Che Guevara.

Zaraz, zaraz, to co mnie ujęło, to siła woli Sandsa, a nie pobudki dla których to uczynił, myślałam, że dosyć jasno o tym napisałam. Czym innym jest poświęcenie własnego życia, nazwijmy to górnolotnie na ołtarzu idei, czym innym akt terroryzmu, mordowanie niewinnych osób w imię własnych przekonań. Każdy ma swoje racje, nie byłabym też rażąco jednoznaczna w ocenie terroryzmu, choć zdecydowanie nie akceptuję go jako środka rozwiązywania problemów, to z drugiej strony jestem w stanie zrozumieć poczucie bezsilności, które doprowadza do tak tragicznych w skutkach rozwiązań. A jednak słowo „terroryzm” stało się skuteczną zasłoną dymną dla imperialistycznych ciągot.

Jasne, rozumiem / rozumiemy, co Cię ujęło. Mnie też to ujęło. Ale trudno zachwycać się idealizmem bezgranicznie, zapominając zupełnie o tym wszystkim, co się z nim niedobrego wiąże. Napisałaś tak:

Czym innym jest poświęcenie własnego życia, nazwijmy to górnolotnie na ołtarzu idei, czym innym akt terroryzmu, mordowanie niewinnych osób w imię własnych przekonań.

Problem w tym, że wszyscy ci o których mówimy, czyli bojownicy IRA, fundamentaliści muzułmańscy, czy partyzanci komunistyczni robili jedno i drugie. Zabijali i nie bali się sami umrzeć - właśnie ze względu na ideę. A zatem - czemu Sands jest "piękny" w tym co robi, a Mohammed Atta (przywódca zamachowców z 11.09) już nie? Czy dlatego, że Sands sam nie podkładał bomb (nie znam historii na tyle dobrze, może nie podkładał)? Nawet jeśli sam tego nie robił, to robili to jego koledzy. A może dlatego, że jednak w słuszność jego idei trochę wierzysz?

A co ma do tego moja wiara, mogę jedynie rozumieć pobudki, które go do tego skłoniły, wściekłość, bezsilność. Oceniam Sandsa, tego, który umierał w filmie. Nie wiem, jaka jest jego pozaekranowa historia. Wiem, co widziałam, to było piękne. A Ty mnie ciągniesz, usiłujesz wmówić coś, czego nie myślę. Gdyby przedstawiono np. Ciebie, umierającego dla idei, jak to uczynił McQueen też bym uważała, że to piękne, abstrahując od pobudek.

Dodaj komentarz