Federico Fellini w moich oczach. In memoriam w stulecie urodzin.

Data:

20.01.2020 Federico Fellini skończyłby sto lat. Umarł pod koniec XX-go wieku, w 1993 roku, mając 73 lata. Był jednym z największych reżyserów minionego wieku. Zaczął tworzyć po II wojnie światowej, gdy, wraz z włoskim neorealizmem, twórcy pokroju Rosselliniego próbowali się uporać z wielkim, włoskim wyrzutem sumienia, jakim był faszyzm. Fellini był pierwszym wielkim reżyserem włoskiego kina, który odszedł od myślenia o sztuce filmowej jako antidotum na historyczno-społeczne traumy. Dzieła Felliniego mimo, że przechodzące różne fazy i niejednorodne, mają jednak wspólny mianownik autorskiego geniuszu.

Dziś, 20.01.2020 r., przypomniałem sobie jego wczesny film – oscarową „La Strada” z 1953 roku. Trochę jak baśń o „Pięknej i bestii”, ale jest tylko bestia w postaci siłacza Zampano, granego przez Anthony'ego Quinna. „Piękna” to upośledzona Gelsomina, kupiona przez Zampano do pomocy i wzbudzania litości u widzów objazdowego cyrku i pokazów rozrywania łańcuchów. To, co dziś mnie urzeka w tym filmie, to odkrycie peryferii, bocznych ścieżek, wiejskich dróg i małych społeczności. W tych zwykłych sceneriach i na oczach całkiem przeciętnych ludzi rozgrywają się wielkie wybuchy namiętności i dokonują zbrodnie, od których nie sposób uciec. W tych zwykłych ludziach, nieudacznikach, życiowych odszczepieńcach dostrzegł Fellini piękno zwykłego człowieka. „La Strada” to także film o sztuce, o rzemiośle artysty, który potrafi być okrutny w swych dążeniach. Cyrk, cały ten skonwencjonalizowany spektakl, był wielką namiętnością Felliniego. Cyrk jest okrutny i to okrucieństwo inspirowało włoskiego reżysera. Dobro uosabiała tu niewinna Gelsomina, a w tej roli miłość jego życia - Gulietta Massina.

Jakże inne w swym charakterze i wymowie są dekadenckie filmy Felliniego - „Rzym”, „Słodkie życie” czy „Casanova”, a nawet sięgający starożytnych korzeni „Satyricon”, gdzie antyczne Cesarstwo jest ukazane jako kloaka i podporządkowanie, które najlepiej uwydatnia seksualna deprawacja – bardzo stąd blisko do Pasoliniego. „Casanova”, w którego wcielił się z kolei Donald Sutherland, to manekin, chodząca lalka, obnosząca się szatami i gestami, ale pusta w środku – symbol seksu, sprowadzony do rytualnych gestów. Sutherland bardzo przeżył to doświadczenie, gdyż Fellini nie dawał mu spokoju. Instruował go na każdym kroku, jaki w danej chwili ruch ma wykonać, jaki grymas przywołać. Musiał ten aktor czuć się wypatroszony jak kukła z osobowości. Efekt na ekranie jest nie do zapomnienia.

Aktorem Felliniego był natomiast Marcello Mastroianni. Jemu ta forma współpracy odpowiadała w pełni. Nie narzucał się Felliniemu swoją osobowością, pozwalał mu się formować jak świeża glina, zmieniał się i dopasowywał do jego potrzeb. Dzięki temu stworzył tę niesamowitą postać Guido z "Osiem i pół" – zlepek lęków, wyobrażeń, marzeń twórcy, wkraczającego w smugę cienia. Dzieło pasowałoby idealnie do nadchodzących z początkiem lat 60-tych nowofalowych trendów kina europejskiego - z wejściem w świat tworzywa i filmowej autoteliczności, ale Fellini nie umiał usunąć się z pola widzenia i jest tutaj znów całą swą niepohamowaną obecnością.

Mój ulubiony jego film to „Amarcord” - filmowa ambiwalencja, film o wszystkim, czego nienawidzimy i kochamy jednocześnie, filmowy pamiętnik z okresu dzieciństwa. Prowincja w „Amarcordzie” przeraża i jest groteskowa, a jednocześnie urzeka i wypełnia dorosłego człowieka tęsknotą.

Miałem może dwanaście lat, gdy udało mi się przemycić na zakazany seans „Miasta kobiet” w 82 albo 83 roku do częstochowskiego kina „Wolność” ze starszym o 8 lat kuzynem. To był film o kobietach-demonach z męskiego koszmaru, o jakimś przerażającym piekle kobiet, zachłannych, modliszkowatych humanoidów, odczłowieczających świat z indywidualności i dopasowujących, pragnącego wolności mężczyznę do swoich ograniczonych wizji i potrzeb. Fellini bał się tego piekła, a dziś widzę w tym filmie proroctwo. Oczywiście Snaporaz, grany przez Marcello Mastroianniego, sam jest sobie winien w dużej mierze tego, co go spotkało. Jest bezradny wobec kobiecych demonów jak gombrowiczowski Józio wobec łydki swej najcięższej prześladowczyni - pensjonarki. Z tym, że Józio potrafił się przeciwstawić , a Snaporaz jest uzależniony od kobiet. Jego  demony kobiecości to nie tylko demony sexappeallu, ale także miłości macierzyńskiej, ciepła i oddania, które niweczą pozory męskiego wyzwolenia. Ten film stawiam na pólce z wielkimi włoskimi freskami antykonsumpcjonizmu - "Salo" i "Wielkim żarciem".

 

Fellini, Bergman, Bunuel – filmowi geniusze, niewyczerpane źródło inspiracji, z których dziś tak mało korzystamy. Uproszczony, pseudofilozoficzny świat z kreskówek i rymowanych mądrości zapełnia dżunglę komunikatów, produkowanych w zastraszającym tempie i wydalanych, na wpół strawionych szczątków na śmietnik kultury. Ambiwalencja - umiłowanie tego, co nas niszczy, dostrzeżenie piękna tam, gdzie leży nasz ból - dzieła Felliniego to diamenty pełne różnorakich skaz. Te szlachetne okazy mamy na wyciągnięcie ręki, ale jakże trudno dziś te perły odnaleźć w planktonie zwykłego szlamu. Trzeba ich szukać wytrwale, na samym dnie, zanim przepadną.