Potwór Mundruczo

Data:
Artykuł zawiera spoilery!

Historia Frankensteina i jego monstrum jest bardzo dobrze znana; jeśli nie z książki Mary Shelley, to na pewno z filmów, których powstało bez liku. Kornel Mundruczo jednak nie przełożył wiernie słynnej powieści na obrazy filmowe kartka po kartce, ale rozprawił się z tematem w iście autorski sposób.

Potwór w filmie węgierskiego twórcy nie ma ciała zszytego z fragmentów trupich szczątków, nie został też ożywiony przez wyładowania elektryczne. Jest człowiekiem z krwi i kości. W pierwowzorze „stwórcą” monstrum był szalony naukowiec, w filmie Węgra Frankensteinem jest ojciec, który niegdyś porzucił własne dziecko. U reżysera za powołanie do życia potwora winę ponosi także jego matka, która jest drugim Frankensteinem. Klasyczna wersja Frankeinsteina stawiała pytania dotyczące granic eksperymentów naukowych. Uwspółcześniona Mundruczo zadaje pytania o odpowiedzialność rodziców w kwestii wychowania dzieci, którzy swym zaniedbaniem czy porzuceniem mogą stworzyć potwora.

W nowym filmie Mundruczo kontynuuje interesujące go zagadnienia znane z wcześniejszych jego filmów: „Joanna” i „Delta”. Chodzi mianowicie o to, że bohaterowie jego filmów naruszając przyjęte normy i konwencje społeczne w gruncie rzeczy pozostają niewinni, nieskazitelni, bez grzechu. W „Joannie” pielęgniarka odkrywająca w sobie niezwykłą moc uzdrawiania pacjentów poprzez uprawianie z nimi seksu, pozostaje jednak „czysta” w zderzeniu z pełnym hipokryzji i nienawiści „normalnych” pracujących z nią ludzi. W „Delcie” kazirodczy związek siostry i brata pozostaje nieskalany w konfrontacji z brutalnością i zaściankowością mieszkańców z ich wioski. Inaczej też patrzy się na winę chłopaka, który zabija dziewczynę w „Łagodnym potworze”, kiedy uświadomimy sobie iż bohater (porzucony przez ojca, sponiewierany przez matkę) nie miał od kogo czerpać prawidłowych wzorców. Reżyser utrzymuje, iż wina nie leży tylko po stronie wykonawcy mordu, ale także po stronie rodziców, mających wpływ na to, kim stanie się ich dziecko. Mundruczo jest jednym z tych reżyserów, których nie interesują tematy czarno – białe.

Twórca filmu, w swym najnowszym obrazie, obsadzając się w roli ojca „potwora” oraz reżysera, stawia także pytania o odpowiedzialność i uczciwość autorskiego dzieła wobec ludzi, z którymi pracuje, jak i widzów – najlepiej widać to w scenie castingu.

Jak dla mnie, najlepszy film festiwalu ENH obok nowego dzieła Dumonta.

Zwiastun:

A ja cały czas nie widzę tu wielkiej innowacji, a wykorzystanie postaci potwora znanego z Frankensteina uważam przede wszystkim a chwyt marketingowy (co zresztą potwierdził reżyser tłumacząc, że dodanie drugiej części tytułu wymusił producent).

Historia jest bardzo sprawnie opowiedziana, szczególnie pierwsza część filmu - najlepsza część to casting, w którym reżyser wybiera sobie "ofiarę".

Całość gdzieś się jednak po drodze rozlatuje, nie wstrząsa, nie porusza, przestaje wręcz interesować.

Nie jest to moim zdaniem zły film, ale jest to jednak dość tradycyjna ekranizacja i nie potrafię zrozumieć dlaczego Mundruczo zdecydował się na właśnie taki projekt.

Uproszczeniem jest stwierdzenie, że książka Mary Shelley jest tylko o "granicach eksperymentów naukowych". To jest na pewno wątek, który się mocno eksploruje w kinie klasy B, ale książka miała trochę bardziej symboliczny wymiar. Dla mnie mówiła przede wszystkim o wyobcowaniu, niezrozumieniu, samotności.

I te wątki pojawiają się w filmie Mundruczo, tyle że nie mają już wymiaru uniwersalnego, lecz bardzo konkretny - dotyczą patologicznej rodziny. I to jest dla mnie największy zarzut wobec filmu, a mianowicie że sprowadza symboliczną powieść do konkretu, który już takiej uniwersalności nie ma. Poza tym znając powieść i zorientowawszy się co robi w filmie Mundruczo, mniej więcej od połowy jest już dość przewidywalnie.

Pod względem filmowym najsłabsza była dla mnie część środkowa, w której w kółko powtarzają się sceny w rodzaju: on w milczeniu patrzy przez okno na drugą stronę kamienicy, ona w milczeniu patrzy na niego patrzącego na drugą stronę kamienicy, on w milczeniu patrzy na nią patrzącą na niego itd. :)

W efekcie, jak dla mnie, powstał film przyzwoity (na 6), ale niestety nie bardzo dobry.

michuk

To nie jest „tradycyjna ekranizacja”. Pozwól, że odwołam się do słów reżysera (wywiad dla Stopklatki): „Chciałem znaleźć w historii Frankensteina coś dla siebie, nie było moją intencją interpretowanie powieści Shelley zgodnie z jej oryginalną wymową. Takie adaptacje robią wszyscy wokół. Mnie jako filmowca to nie interesowało. Zastanawiałem się czy mogę wykorzystać ten koncept do opowieści o stwórcy i jego dziele, zbrodni i karze. Pozmieniałem więc sporo w stosunku do książki. Klasyczny zwrot akcji co prawda pozostał, ale już zakończenie jest u mnie zupełnie inne”.
Co do drugiej części tytułu filmu, może i rzeczywiście miał być jakimś impulsem do przyciągnięcia większej liczby widzów; niestety nieraz trzeba iść na kompromis. W moim odczuciu ten film także znakomicie by się obronił, gdyby początkowe napisy wcale nie informowały nas o jakimkolwiek wglądzie autora filmu do książki Mary Shelley.

doktor pueblo

Masz rację, że nie tylko o "granicach eksperymentów naukowych". Pisząc moją notkę, głównie chodziło mi o rozróżnienie klasyka Frankensteina z uwspółcześnionym Mundruczo; podanie dwóch zasadniczych różnic. W filmie nie ma przecież mowy o eksperymentach naukowych, a w książce tak. Stąd być może uprościłem sprawę książki. Takie pojęcia jak: wyobcowanie, niezrozumienie, samotność są ważne do ostatecznego zrozumienia starego Frankensteina, ale też oczywiste. O filmie Mundruczo również można powiedzieć, że jest filmem o samotności itp.

Dla mnie z kolei wątki pojawiające się w filmie mają wymiar uniwersalny. Nie widzę też problemu, by wymiar konkretny kolidował z wymiarem uniwersalnym. Rodzina patologiczna jako wymiar konkretny – owszem, ale czy nie może ona być czytelna także poza granicą Węgier? Myślę, że tak. Co do uniwersalizmu filmu, to Piotr Pluciński przeprowadzający z Mundruczo wywiad (bardzo udany) zwrócił uwagę na: „Filmowy potwór z Pańskiego filmu wydaje się uosobieniem zła i odhumanizowania całego współczesnego świata, symbolem czytelnym tak samo na Węgrzech, jak i w Polsce. Także u nas słyszymy o podobnych, bezmyślnych zbrodniach”. Uważam, że podobnie jak w książce, tak i w filmie jest wiele uniwersalnych wątków. Oczywiście książka była pierwsza…

Dodaj komentarz