O Jasmine co spadła z Księżyca

Data:
Ocena recenzenta: 7/10

"Blue Moon" - to przy dźwiękach tej piosenki Jasmine poznała swojego późniejszego męża, Hala. Był przystojny, bogaty i miał też inne... zalety, więc zamiast kończyć studia antropologiczne wyszła za niego i została damą nowojorskich salonów.

Nic jednak nie trwa wiecznie: po latach spłukana i zrozpaczona Jasmine przyjeżdża do San Francisco, by zamieszkać u swojej siostry, Ginger (pracującej w spożywczaku rozwiedzionej matki dwójki dzieci, która nie może pretendować nawet do klasy średniej). Jasmin czuje się w nowym świecie jak Hiacynta Bucket z wizytą u Daisy i Onslowa, tylko bardziej. Jednocześnie stara się wykazywać dobrą wolę i wdzięczność za otrzymaną pomoc, oraz usiłuje na nowo ułożyć sobie życie, podejmując mało prestiżową pracę i zapisując się na kurs komputerowy. Przez chwilę mamy więc nadzieję, że ta nieszczęśliwa kobieta zdoła się jakoś pozbierać. Niestety jednak szybko zaczynamy przeczuwać, że szczęśliwego zakończenia jednak nie będzie a bohaterka sama wprowadzi swój statek na rafę. Przy każdym fałszywym ruchu syczymy w myślach "po co? po co?".

Wbrew materiałom promocyjnym, nie jest to wcale komedia. Osobiście nie znalazłam tu komizmu wystarczającego chociażby na komediodramat. Co nie znaczy, że film jest zły. Przeciwnie, jak to u Allena, jest zrobiony bardzo dobrze. Na przemian obserwujemy akcję w dwóch płaszczyznach czasowych - "teraźniejszej" i historycznej - i obie rozwijają się sprawnie. Mają miejsce zarówno wydarzenia, których się spodziewamy jak i małe niespodzianki, historia daje do myślenia.

Relacje między bohaterami są pokazane realistycznie, aktorzy grają bardzo dobrze. Pierwsze skrzypce gra zdecydowanie Cate Blanchett wspierana przez Sally Hawkins (współczesne wydanie Harriet Smith). O pozostałych aktorach naprawdę dużo napisano w materiałach rozdawanych na pokazie prasowym, ale, szczerze mówiąc, nie wiem po co - reszta bohaterów była tylko tłem dla Jasmin. To po prostu jej historia.

Osobiście doceniam taką przyzwoitą, filmową robotę, nawet jeśli efekt końcowy nie jest urzekający i niezapomniany. Jest w pewien sposób zaskakujące, o jak niewielu dziełach można dziś powiedzieć, że są po prostu dobrze zrobione. Fachowo. Tak, jak się powinno robić filmy - nawet te nie będące arcydziełami. Z porządnym scenariuszem, dobrymi zdjęciami, aktorstwem, scenografią. W "Blue Jasmin" Woody Allen po raz kolejny dostarczył mi satysfakcjonujący produkt, który mogę jako taki polecić.

Zwiastun:

Z moich allenowych doświadczeń wynika, że kupuję co trzeci jego film. Według obliczeń Jasmine tym trzecim nie będzie ;)

Słyszałam też, że najlepsze są parzyste wydania Windowsów :)

Zgadzam się :P

"...zamiast kończyć studia antropologiczne wyszła za niego i została damą nowojorskich salonów" Rozsądna dziewczyna ;)

Nawet zwiastun tego filmu jest nudny.

No nie jest to thriller :)

Ale mnie nie znudził, tylko trochę zmęczył.

No a jak Ci się podobało kilka wcześniejszych dzieł Allena? Bo mnie już zmęczył "O północy w Paryżu" i nie wiem, czy chce mi się śledzić jego dalszy artystyczny upadek.

Przezornie nie oglądałam wszystkich. "Vicky Christina, Barcelona" mi się dość podobało, "Poznasz przystojnego bruneta" było ok ale bez rewelacji. Może rzeczywiście trzeba oglądać co któryś film, jak sugeruje Exellos. Albo nie mieć zbyt dużych oczekiwań - ja te filmy traktuję jak kolejne odcinki przyzwoitego serialu.

ha :D

Aika, parzyste wersje widnowsów to ME i Vista...

To o nieparzyste chodziło w takim razie? Myślałam, że parzyste to 98 i XP...

No, w każdym razie chodziło mi o taką quasizasadę, która się sprawdza albo nie :)

Windows 7 jest całkiem niezły, więc coś z tą zasadą nie tak. XP była o 2 przed siódemką, więc chyba też jest nieparzysta (po drodze słabiutka Vista :))

Według mnie jego najsłabszymi tytułami Allena w ostatnich latach były "Sen Kassandry" i "Vicky Cristina...", choć nie widziałem, jak podbijał Rzym. Pozostałe tytuły mają swój urok, choć to nie ta błyskotliwość co kiedyś. Denerwuje mnie jednak spisywanie go całkowicie na straty - wygląda na to, że nikt nie bierze pod uwagę, że to blisko 80-latek, więc jak na staruszka radzi sobie nieźle.

PS. Tylko nie przywołujcie tu przykładów a la Polański, który jest świeżo upieczonym 80-latkiem - to inna liga :P

To jasne, że kreatywność na starość spada, dotyczy to chyba wszystkich przejawów ludzkiej aktywności. Rozumiem też jednak staruszków-artystów, lubią tworzyć, chcą tworzyć dalej, więc niech tworzą. Ale to jeszcze nie oznacza, że musimy to oglądać. Bo niby czemu? Z litości? To chyba ostatnie na co Allen zasługuje...

Wspomnienia, czyli przeszłość, to jest klucz do Jasmine. Ale nie wspomnienia i przeszłość, do której cały czas powraca, czyli do męża oszusta i blichtru wyższych sfer NY. Klucz, to dzieciństwo, to że została adoptowana, a co za tym idzie niepewność, brak poczucia bezpieczeństwa, oparcia, samotność. Te jej duszności, które mogą robić wrażenie udawanych, egzaltowanych - nie są takie. Paniczny lęk przed biedą, choćby minimalną oznaką, że coś w tym kierunku się dzieje, choćby w wyglądzie. To odstawanie i podkreślanie tego - od zwykłych ludzi, jakichś pielęgniarek, sekretarek, pakowaczek, budowlańców, hydraulików itd. Udawanie, samooszukiwanie się - to, co siostra nazywa przymykaniem oczu, to jest właśnie to, Jasmine jest strusiem z głową w piasku co chwila, czy chodzi o otoczenie, czy o nią samą.
W jej przypadku relacje z bliskimi, z ludźmi zastąpione zostały przez relacje z rzeczami i to nie pierwszymi lepszymi. Pozorantka, tak ją nazywają wyzywają. Owszem, ale czy ktokolwiek sięga głębiej za te pozory?
Oczywiście, można to też nazwać problemami pierwszego świata...

Kłopot w tym, że taka analizka pasuje wg mnie do tej postaci, ale nie za bardzo pasuje do samego filmu. Postać Jasmine i film po prostu się oddzielają od siebie i wędrują w przeciwnych kierunkach.

Dodaj komentarz