BERLINALE 2017 (4)

Data:


TOIVON TUOLLA PUOLEN
reż. Aki Kaurismäki
Konkurs Główny

Waldemar Wikström niewiele mówi i wygląda raczej na niezłego sztywniaka, ale jak już przechodzi do czynów robi to konkretnie. Najpierw bez zbędnych wyjaśnień porzuca wiecznie podchmieloną żonę, pozbywa się koszulowego biznesu i zdobyte w ten sposób pieniądze wielokrotnie pomnaża na nielegalnym pokerze. Teraz stać go na zakup knajpy, bo zawsze lubił gastronomię (tak teoretycznie). Wraz z nią otrzymuje też trójkę niespecjalnie rozgarniętych pracowników niedzisiejszej spelunki. Mniej więcej równolegle do zmian, jakie w swoje życie wprowadza Wikström, z hałd węgla na fińskiej ziemi wyłania się Khaled. Pochodzący z Aleppo uchodźca przez wiele tygodni tułał się wraz z siostrą po Europie. W Finlandii postanawia prosić o azyl, dzięki któremu bardziej legalnie mógłby szukać zaginionej gdzieś po drodze w trakcie wędrówki krewnej. Choć skandynawski kraj na poziomie czysto instytucjonalnym przyjmuje go chłodno, są jeszcze ludzie. Zarówno ci nastawieni nieprzyjaźnie, nacjonaliści biorący Khaleda za "żydka", jak i tacy bardziej chętni do pomocy. Takim człowiekiem okaże się np. małomówny, drętwy Wikström. Aki Kaurismäki wydaje się być twórcą totalnie oderwanym od realiów współczesnego kina, sięgającym po niemodną scenografię i slapstickowy humor. Tradycyjnie swój nowy film reżyser nakręcił na taśmie 35 mm, dlatego też ziarnisty obraz daje wrażenie, iż oto wykopano jakieś zaginione dzieło z dość odległej przeszłości. Także ta Finlandia w wydaniu Kaurismäkiego wydaje się jakaś taka z innej epoki (np. z czasów Komuny w Polsce). Nawet ludzie są jacyś dziwni - niezdarni, sentymentalni, ospali. W sumie to takie stałe retro uniwersum, w jakim porusza się fiński reżyser od lat. Regularnie w jego filmach powracają różnej maści ekscentrycy, uroczy nieudacznicy, drobne cwaniaczki, zagubieni wędrowcy, osiłkowate schwarzcharaktery, dobrzy, acz z pozoru niedostępni sąsiedzi. Jest jednak rzecz, odróżniający "The Other Side Of Hope" od pozostałych produkcji Fina. To film, który w naszych czasach wydaje się być straszliwie potrzebny. Inne kino społeczne, budzące sumienia i przywracające nadzieję w człowieka. Takie, co nie tylko zgani, napiętnuje naganne postawy, ostentacyjnie wytknie błędy i zaniechania (Europie za politykę wobec uchodźców), porzucając z moralnym kacem. To dzieło, które też przytuli, pocieszy i zademonstruje, że dobro jeszcze może zwyciężyć, jeśli odnajdziemy je w pierwszej kolejności sami w sobie.



THE PARTY
reż. Sally Potter
Konkurs Główny

Z serii dobrze się kłamie w miłym towarzystwie, bo prawda niestety bywa bardzo bolesna i ewidentnie nie chcemy mieć z nią do czynienia. Na kolacji u Janet i Billa ma spotkać się grupa przyjaciół o lewicowych poglądach, by świętować nominację na ministra zdrowia swojej przyjaciółki w również lewicowym rządzie. Wpada jej przyjaciółka April gardząca polityką z partnerem, który kwestionuje zdobycze współczesnej cywilizacji. Pojawią się też Martha i Jinny - para lesbijek feministek, spodziewających się potomstwa. Do drzwi puka także Tom, gość z londyńskiego City w drogim garniturze, którego żona, bardziej zintegrowana z tym towarzystwem, ma wkrótce dołączyć. Atmosfera wydaje się być napięta, więc gdy na stół mąż Janet rzuca pierwsze, zaskakujące wyznanie, kolejne są już tylko kwestią czasu. Sally Potter na konferencji prasowej sama narzuciła polityczną interpretację swojego filmu, który pyta o to, czy osoby nieszczere i nieuczciwe w życiu prywatnym, mogą dobrze pełnić funkcje publiczne. Czy ludzie deklarujący przywiązanie do konkretnych wartości, ale w rzeczywistości hipokryci, którzy w momentach kryzysowych całkowicie o nich zapominają albo swoimi działaniami wypaczają ich sens powinni decydować o losach innych. W tle "The Party" pojawia się też oczywiście sprawa Brexitu i polaryzacji społecznych nastrojów państw Europy Zachodniej, ale ta wielka polityka wcale nie ciąży filmowi Potter. Może dlatego, że ta zgrabna, kameralna, czarno-biała psychodrama, potrafi być szalenie zabawna, odejmując w wielu miejscach poważnej wymowie "The Party" zbędnych kilogramów? Może dlatego, że dzięki świetnej robocie Alexeya Rodionova za kamerą efekt teatralizacji filmowej przestrzeni zredukowany został do minimum? To też w końcu kino doskonale zagrane, gdzie każda z gwiazd brytyjskiego kina błyszczy swoim własnym blaskiem, choć najjaśniej świeci tu wspaniały Timothy Spall.



COLO
reż. Teresa Villaverde
Konkurs Główny

O kryzysie ekonomicznym współczesne kino powiedziało już chyba wszystko. Powstały wysokobudżetowe produkcje dedykowane tej tematyce, jak i skromne filmy arthouse'owe. Przyglądające się światowi wielkiej finansjery oraz zwykłym szaraczkom z małych miasteczek gdzieś na zadupiach tego świata. Były komedie, były dramaty. Cóż więc nowego o skutkach zapaści gospodarczej mogła powiedzieć Teresa Villaverde? Niestety raczej nie miała nic ciekawego do dodania. Portugalska reżyserka, doświadczony, europejski filmowiec, wybrała zdecydowanie tę arthouse'ową manierę, ale w bardzo realistycznym wydaniu. Takim blisko ludzkich spraw. Dlatego w "Colo" oglądamy portret rodziny we wnętrzu, niegdyś może byli to reprezentanci zamożniejszej klasy średniej, ale teraz ich status ekonomiczny raczej podupadł. Ojciec jest bezrobotny i większość czasu spędza na dachu, podziwiając panoramę Lizbony. Matka pracuje na dwa etaty, wraca do domu zmęczona i zrezygnowana. Ich dorastająca córka, czując niepewną atmosferę w swoim domostwie, woli pozostawać w cieniu, choć w środku rośnie w niej nastoletnia buntowniczka. Z lekkiego dystansu śledzimy losy tej trójki, ich egzystencję z dnia na dzień, rosnące zrezygnowanie i frustracje, które być może kiedyś zostaną mocniej uzewnętrznione. "Colo" to kameralne kino bardzo tłumionych emocji. Tak skrytych, że aż nieodczuwalnych. Naturalną reakcją na losy tej rodziny pozostaje więc totalne zobojętnienie. Villaverde udaje się czasem wytworzyć na ekranie takie wrażenie, że być może oglądamy coś, co zwiastuje przysłowiową ciszę przed burzą. Tymczasem jedyne, co nadchodzi to drobniutki kapuśniaczek i narastające poczucie straconego czasu.



CALL ME BY YOUR NAME
reż. Luca Guadagnino
Panorama

Filmowa nostalgia z gatunku tych najcudowniejszych. Gdzie się podziały te czasy, gdy chłopcy wręczali dziewczętom tomiki poezji, chcąc zaprosić je na randkę, przy kolacji rozmawiało się o filozofii, muzyce klasycznej i Buñuelu, a danie główne na ten posiłek kilka godzin wcześniej dostarczał do domu uśmiechnięty rybak? Odpowiedź jest prosta: ten świat istnieje tylko w filmie Luci Guadagnino. Skąpana w słońcu Lombardia lat 80. to idealne miejsce, w którym opowiedzieć można by banalną w swej prostocie, a jednak precyzyjną w wykończeniu i gorzko-melancholijną w wymowie opowieść o dojrzewaniu. A wpisane być w nią musi rodzące się tyleż zakazane, co nieśmiałe uczucie, czysta namiętność, szalone pożądanie, iluzja miłosnego spełnienia i w końcu gorzkie rozczarowanie wakacyjnym romansem, którego zawsze najistotniejszą cechą szczególną jest to, iż niedługo się zakończy. Włoski reżyser nie kryje się ze swoimi kinofilskimi sympatiami, dlatego też każdy jego film ma w sobie tę retro warstwę. W "Call Me By Your Name" ściera się tradycja starego, francuskiego melodramatu, sielskich komedii włoskich i szlachetnego kina spod znaku Jamesa Ivory'ego (który zresztą wsparł Guadagnino przy pisaniu scenariusza). Dlatego to film zarówno seksowny i emocjonalny, ale też poetycki i melancholijny. Najlepszy w karierze włoskiego filmowca.