CANNES 2018: ROHRWACHER, HUSSON, GRANIK (4)

Data:

LAZZARO FELICE
reż. Alice Rohrwacher
Konkurs Główny

Wielcy mistrzowie włoskiego kina byliby dumni ze swojej młodej rodaczki Alice Rohrwacher. Zwłaszcza ci od realizmów wszelakich. Roberto Rossellini uśmiechnąłby się z uznaniem, gdyby zobaczył, jak reżyserka z ciepłem i wrażliwością portretuje społeczny margines. Vittorio De Sica w "Lazzaro Felice" odnalazłby błyskotliwą kontynuację swojej wersji realizmu magicznego z "Cudu w Mediolanie". W końcu Ermanno Olmi odkryłby u Rohrwacher to zamiłowanie do naturalizmu i religijne odniesienia, którym sam wypełniał swoje dzieła.

Powracająca po "Cudach" znów na łono głębiej wsi Włoszka efektownie i we własnym stylu miesza dwa porządki - realizm i magię. Ten pierwszy uosabiają wyzyskiwani pracownicy plantacji tytoniu, żyjący jak w feudalnych czasach. Drugi - egzystujący między nimi młody chłopak o anielskiej twarzy Lazzaro, który nigdy nie nikomu nie odmawia - ani biedakom, ani swoim okrutnym chlebodawcom, zawsze jest gotowy pomóc, a przy zdaje się w ogóle nie męczyć i nie doświadczać bólu. Posiada jakieś cudowne właściwości i roztacza wokół siebie aurę dziewiczej niewinności. Ta rustykalna odsłona filmu toczy się w trochę zbyt wolnym tempie, wymaga wiele skupienia i sporo wysiłku, ale stanowi dobre wprowadzenie pod fantastyczną, drugą część. Mija kilkanaście lat, mieszkańcy plantacji - po bankructwie ich ciemiężycielki - przeprowadzili się do miasta, ale ich materialny status nie uległ poprawie. To dalej stafygowani biedacy ledwie wiążący koniec z końcem, parający się drobnymi kradzieżami i nieszkodliwymi przekrętami. Wszyscy się z czasem zmienili, tylko Lazzaro pozostał taki sam. Dalej ma wygląd wzbudzającego zaufanie sympatycznego chłopca oraz owo prostodusze podejście do ludzi i świata.

Rohrwacher zderza w swoim filmie bezgraniczną ufność i bezwarunkową dobroć z rzeczywistym światem. W tym starciu tak pierwotne, humanistyczne postawy nie mają większych szans. Lazzaro spotka rozczarowanie zarówno ze strony dawnego przyjaciela, dla którego chłopak i jemu podobni zawsze byli mu nierównymi, ale też instytucji. Wyrzucą go z kościoła, brutalnie obejdą się z nim też w świątyni kapitalizmu, bankowej placówce. Prostolijny, naturalny styl włoskiej reżyserki idealnie pasuje do tego, jak Rohrwacher poprzez swoje filmy komentuje współczesny świat. I choć "Corpo Celeste" pozostaje dla mnie najdojrzalszym dziełem Włoszki, polubiłam też "Lazzaro Felice". Może dlatego, że Rohrwacher ma w sobie coś z ludyczności Miguela Gomesa, a może po prostu dlatego, że jej najnowszy film to fajna wariacja na temat kapitalnego "Cudu w Mediolanie".

LES FILLES DU SOLEIL
reż. Eva Husson
Konkurs Główny

Paskudnie koniunkturalny, bo wykorzystujący rozgłos #MeToo i po hollywoodzku wtórny dramat wojenny Evy Husson, który opowiada łzawą historię kobiecego oddziału walczącego na terenie Kurdystanu. Ta schematyczność jest w tym przypadku o tyle zastanawiająca, że francuska reżyserka stoi za jednym z najbardziej bezkompromisowych, wręcz obrazoburczych teen movie ostatnich lat. Podczas gdy z "Bang Gang" emanowała świeżość i bezczelność, "Les Filles du Soleil" biją po oczach brakiem jakiejkolwiek głębi i bolesnymi kliszami. Husson w roli żywego symbolu kobiecej sprawy czyni Bahar (majestatycznie wyglądająca z zakurzoną twarzą Golshifteh Farahani), która nim złapała za karabin, doświadczyła całego piekła wojny - śmierci bliskich, więzienia, gwałtów. Zresztą podobnie jak jej towarzyszki broni. Z jednej strony krzywda, z drugiej - odmawianie bycia ofiarą, uczyniły z tych kobiet żołnierzy walczących po słusznej stronie w obronie tego, co im jeszcze zostało. Oddziałowi Bahar towarzyszy dziennikarka z Francji, która na frontach światowych konfliktów zbrojnych toczy swoją własną walkę - o prawdę i poczucie, iż działa w słusznej sprawie. Husson stawia swoim bohaterkom pomnik bez żadnej rysy, chwaląc ich solidarność, wrażliwość, waleczność. Nie podejmuje wątków trudniejszych, choć rzuca je mimochodem (jak choćby krótki, pełen wątpliwości wywód wojennej reporterki o tym, jak opinia publiczna uodparnia się na ponure doniesienia z takich miejsc jak Kurdystan czy Syria, nie reagując na nie). Husson wie, że na tle efektownych wybuchów w slow motion bardziej epicko brzmią nawet największe komunały, ale niestety nie wie już, że takie efekciarstwo nie stanowi makijażu na scenariuszowe banały. Francuska zamiast bezwstydnie podpinać się pod globalne ruchy społeczne, powinna udać się na korepetycje np. do takiej Jasmilii Žbanić - póki co w kinie niedoścignionej rzeczniczki kobiecego cierpienia czasów wojny.

LEAVE NO TRANCE
reż. Debra Granik
Quinzaine des Réalisateurs

Powracająca po 8 latach Debra Granik - autorka "Winter's Bone", które otworzyło drzwi do wielkiej kariery niejakiej Jennifer Lawrence - opowiada kameralną, subtelną, ale całkiem poruszającą historię ojca i córki kryjących
się na łonie natury. Podobnie jak wesoła gromadka w "Captain Fantastic", także i w "Leave No Trace" Will i Tom przed cywilizacją chowają się w lasach
Oregonu. Prowadzą koczowniczy tryb życia, unikają ludzi. Zupełnie inna jest
jednak motywacja Willa i nastoletniej Tom. Mężczyzna to wojenny weteran, którego najprawdopodobniej prześladuje żołnierska przeszłości i wspomnienia z frontu. Egzystencja w leśnej głuszy, z dala od wszelkich bodźców, pomaga odnaleźć spokój i ukojenie jego poranionej duszy. Granik pięknie wplotła w tę przejmującą relację ojca i córki, nie tylko psychologiczne niuanse związku tej dwójki, które pozwoliły im funkcjonować w taki sposób najwyraźniej dość długi czas bez większych kryzysów, ale też opowieść o dojrzewaniu i emancypacji dziecka od ukochanego rodzica, który ma inne potrzeby niż ono samo. Odkryciem filmu jest Thomasin McKenzie - szalenie dojrzała i wyrazista w swojej roli.