Przemoc, obsesja i doktor Frankenstein

Data:
Ocena recenzenta: 5/10
Artykuł zawiera spoilery!

W swoim najnowszym filmie Pedro Almodovar potwierdza to, co wiemy o nim od dawna: to jeden z najznakomitszych wizjonerów współczesnego kina. "Skóra, w której żyję" stanowi jednak dziwaczną woltę gatunkową w filmografii Hiszpana. Reżyser z jednej strony znów tworzy perfekcyjną i absolutną, bo dopracowaną w najmniejszym szczególe, über-bogatą strukturę filmu. Z drugiej, w warstwie fabularnej sięga po najtrudniejsze i najbardziej ambiwalentne kwestie społeczne i etyczne, ale w finale wszystko sprowadza do poziomu drugoplanowych, rozmytych ozdobników, składających się na kiczowaty thriller z suspensem, z którego chyba Alfred Hitchcock by się uśmiał.


„Skóra, w której żyję" sprawi wiele frajdy fanom twórczości Pedro Almodovara. Reżyser po raz kolejny sięga po cały arsenał swoich kolorowych, przerysowanych klocków, z których układa intrygujący świat przedstawiony z pełnokrwistymi, szalenie atrakcyjnymi bohaterami. Bardzo podoba mi się Antonio Banderas w roli ogarniętego obsesją chirurga plastycznego Roberta , który w nauce i dwuznacznych moralnie eksperymentach widzi lekarstwo na swoje cierpienia. Urzekła mnie Elena Anaya, wcielająca się w postać tajemniczej pacjentki naukowca Very, więzionej i ukrywanej w osobliwej rezydencji. Świetna jest też Marisa Paredes jako Marilla – nieufna, stanowcza, oddana strażniczka posiadłości chirurga. Nie podoba mi się tylko nadrzędny motyw kulturowy, po który Almodovar w filmie sięga.

Główny bohater filmu, Robert Ledgard, to nikt inny niż kolejne wcielenie Wiktora Frankensteina, który w przeciwieństwie do swojego poprzednika ma do dyspozycji cały arsenał najnowocześniejszych technologii – dzięki nim osiąga naukowy, choć nieakceptowany w środowisku sukces. Największym swoim osiągnięciem doktor nie dzieli się jednak ze światem – podzieli się nim z widzami za to Pedro Almodovar. Ledgard nie tworzy monstrum, ale fizycznie zupełnie nowego człowieka, jego eksperymenty jawią się jako prawdziwy przełom w medycynie estetycznej, ale też wynalazek, który może faktycznie pomóc gatunkowi ludzkiemu (stworzona przez naukowca skóra odporna jest bowiem na ukąszenia owadów). Pełna sprzeczności postać Roberta Ledgarda – nieszczęśliwego geniusza, doświadczonego osobistą tragedią człowieka, popadającego w szaleństwo, nawet nie stara się rozwijać kwestii ambiwalencji genetycznych eksperymentów. Dwuznaczność jest tu ledwie sugerowana, bo na pierwszym planie pozostają osobiste pobudki jednostki. Bohater „Skóry, w której żyję" ponosi też za swoje wizjonerstwo podobną cenę, jak doktor Frankenstein, co pozwala wiązać losy tych dwóch postaci jeszcze mocniej. Szkoda, że Almodovarowi nie starczyło pomysłów, by wątki z powieści Mary Shelley wykorzystać w nieco bardziej twórczy sposób.

Jednakże najbardziej niewykorzystany potencjał drzemie w postaci Very. Finał jej historii zadaje ważne pytania o tożsamość człowieka. Okazuje się, że całkowita zmiana cielesnej powłoki, wcale nie redefiniuje charakteru i osobowości jednostki. Inna sprawa, że w przypadku dziewczyny zmiana dokonała się gwałtem, stanowiła dziwaczną zemstę za zbrodnię, która w rzeczywistości nigdy nie została popełniona. Dla Ledgarda idealne ciało Very wieńczyło jego dążenia do doskonałości i osiągnięcia psychicznego katharsis, dla niej zaś było formą więzienia, przeciwko któremu dziewczyna postanowiła się zbuntować, czekając na odpowiedni moment. I znów wracamy do punktu wyjścia: niczym monstrum Wiktora Frankensteina, Vera nie godząc się ze swoją cielesnością, mści się na swoim stwórcy. Intrygujący wątek tożsamościowy rozlewa się nie tylko poprzez przemieszanie schematów z romantycznej, ogranej powieści z motywami z luźno potraktowanym, literackim pierwowzorem „Skóry, w której żyję” . Z „Tarantulą” Thierry’ego Jonqueta film Almodovara znajduje wspólny język tam, gdzie w grę wchodzi przemoc. Gwałt rodzi gwałt, zło rodzi zło – to przesłanie u hiszpańskiego reżysera też jest obecne, choć zdaje się być najmniej efektowne i trochę wyblakłe na tle innych wątków. W gruncie rzeczy w filmie za dużo jest dosłownie wszystkiego, a najwięcej pobieżności, stąd też pod koniec widzowi nie pozostaje nic innego niż ów barwny, ale tani thriller, przesiąknięty almodovarowskim kiczem i telenowelowym schematem. „Skóra, w której żyję” kończy się też w momencie, w którym na dobrą sprawę mogłaby się zacząć, a coś mi mówi, że wówczas byłoby to o wiele ciekawsze dzieło.

Zwiastun:

Nie zdarzało mi się dotychczas bardzo zgadzać z ayyą, najczęściej niekoniecznie nam po drodze było, ale dziś mogę się podpisać całkowicie pod jej recenzją. Moje odczucia są bardzo podobne...

Dodaj komentarz