Na haju

Data:
Ocena recenzenta: 6/10

Przed oczami staje mi taki obraz: pustynnymi bezdrożami mknie kolorowy Cadillac, którego pasażerowie odchodzą do innego stanu świadomości wśród dymu tak gęstego, że przesłaniającego całe wnętrze auta. I chociaż W drodze dotyczy czasów o dekadę wcześniejszych niż ruch hippisowski, nie potrafię przywołać innego skojarzenia na myśl o tematyce tego filmu.




Beat Generation - pokolenie buntu, awangardy, używek i jazzu przełomu lat 40 i 50 z szumem wkracza w nowojorską metropolię oglądaną oczami wschodzącego pisarza Sala Paradise (czyli Jacka Kerouaca - autora W drodze). Spotykamy go w przełomowej chwili w życiu każdego pisarza - podczas pracy nad 'tą jedyną' książką, kłębiącą się w umyśle ale ciągle nieudolnie przelewaną na papier. Zagubionego w świecie bohemy awangardy Sala czeka jednak coś o wiele bardziej niezapomnianego niż stworzenie dzieła niezrozumiałego dla trzeźwego człowieka. W Nowym Jorku pojawia Dean Moriarty (czyli Neal Cassady) - najbardziej wyzwolony spośród wyzwolonych dekadentów, szaleniec, który w narkotycznym szale na koniec świata pociąga za sobą Sala i Carlo (odpowiednik Allena Ginsberga). Jak przystało na film drogi cała trójka rzuca wszystko, żeby wziąć udział w niekończącej się podróży po Stanach Zjednoczonych, w poszukiwaniu samego siebie.


http://www.youtube.com/watch?v=09BB1pci8_o
/>

Z mojego punktu widzenia reżysera do tego dzieła wybrano wyśmienitego: Walter Salles jak nikt inny potrafił stworzyć fantastyczną podróż po Ameryce Południowej w pamiętnych Dziennikach motocyklowych. A jednak, niestety to, co sprawdzało się na południu, na północy nie potrafi się odnaleźć. W opozycji do latynoskiej przestrzeni wolności staje oschły żar beatu. Może byłoby inaczej, gdybyśmy wszystko mogli zobaczyć z nieco innej perspektywy.
Film podąża za Salem, nie do końca buntownikiem, nie do końca pisarzem, którego zafascynował szaleniec. Problem w tym, że niekoniecznie fascynuje on widza. Bo choć Sal wiernie podąża za Deanem, to cały czas pozostaje jakby na uboczu tego świata, jedynie biernie go obserwując. Zamiast oddać się (wraz z widzem) bez reszty szaleństwu po kilku głębszych bierze się za kreślenie notatek do przyszłej książki. A to, co opisuje momentami zdaje się przeciekać między palcami. Kolejne postacie i wątki, które niespodziewanie przychodzą, później urywają się w połowie drogi. Bezkres USA i wielomiesięczne podróże ograniczają się do mknącego wozu pełnego haju i alkoholu z odrobiną cycków Kristen Stewart. Nawet uśmiech Kristen Dunst nie pomoże, choć jest bardzo miłym dodatkiem. Bo choć uczestniczymy w kolejnych wydarzeniach, nadal nie czujemy o co tak naprawdę chodzi. Co pociąga bohaterów, w jaki trans wpadają snując filozoficzne wywody. Jedynie krótkie jazzowe fragmenty potrafią dać nam namiastkę tej całej gęstej od dymu atmosfery.





Ale muzyka to nie wszystko. Brakuje bliższego podejścia do bohaterów. Do pokolenia znającego II Wojnę Światową tylko z gazet. Do interesującego braterskiego wątku. Wreszcie, brakuje tego błysku w oku Deanowi, który choć nieźle zagrany przez Garretta Hedlunda, wydaje się ciągle podążać zatopiony we własnych myślach.

Prawdopodobnie należy uznać, że błędnym okazał się punkt wyjścia dla filmu - Salles nie tyle zekranizował powieść, co pokazał etapy jej tworzenia przez Kerouaca. Gdyby, zamiast skupiać się na procesie twórczym, bardziej rozwinął kolejne wydarzenia, nie musiałby ciągle przypominać, że Sal jest pisarzem co chwilę ukazując go przy notatkach. Widz i tak by wiedział, że cała opisana przez niego opowieść rozgrywa się na naszych oczach. A tak wyjdzie z kina z poczuciem, że dym wypełniający Cadillaca przysłonił całą historię.

Zwiastun: