Smutno mi

Data:
Ocena recenzenta: 6/10

Czy obraz smutnego Nicolasa Cage'a powinien dziwić? Nie wydaje mi się. W zasadzie Cage i smutek to synonimy nierozerwalne, swego rodzaju topos Hollywoodu. Czy jest wobec tego sens znowu oglądać tego samego aktora w tej samej roli?

Świat przedstawiony w filmie jest prosty: zgorzkniały, zmęczony światem i... smutny Joe (Cage) wiedzie spokojne życie porządnego truciciela drzew na dzikiej prowincji, a żeby zabić smutek, lubi czasem przelecieć jakąś prostytutkę i uwalić się przed telewizorem. W międzyczasie, w opozycji do owego smutku, w równie smutnych okolicznościach zabitej dechami rudery jakiś pijany ojciec tłucze jakiegoś syna. Według pierwszej zasady Cage'a smutek przyciąga smutek i tylko on mógł sprawić, że ci wszyscy bohaterowie, któregoś dnia się spotkali. Nie trudno się domyślić, do jakiego konfliktu znajomość ta może doprowadzić. Zasadniczo, znając role Cage'a, już wiemy, jak to wszystko musi się skończyć.

Film jest swego rodzaju powiastką, wariacją Gran Torino w przestrzeniach pokrewnych Do szpiku kości. W jesiennej aurze, przygaszonych kolorach, depresyjnym półmroku i zamkniętej przestrzeni jawi się on - ostatni sprawiedliwy. Najbardziej prawy człowiek pośród nieprawych, rozlezionych mieszkańców zapadniętej mieściny na końcu świata. Figura z jednej strony o niezrównanej renomie, z drugiej, co chwile podważana kolejnymi faktami z życia tego małomównego faceta. Koniec końców twardziel, człowiek czynu. Niczym Eastwood, tylko, że zamiast twarzy zatwardziałego republikanina, mamy zarośniętego drwala zastanawiającego się, czy już obić komuś gębę, czy jeszcze nie.

Historia oprawiona jest w pewien oczywisty schemat, żeby nie powiedzieć kliszę. Zagubiony ojciec alkoholik, szukający akceptacji zgnojony syn, twardy outsider z zewnątrz. Odmierzona przewidywalność każe odwrócić się nieco od akcji i skupić na atmosferze budującej film. Nieśpieszne kadry, płynne ujęcia, delikatna muzyka w tle budują emocjonalny portret wyludnionego Teksasu w atrakcyjnej, studyjno-teledyskowej formie. Iście smutny klimat odizolowanego miasta z jego wewnętrznymi podziałami, sporami i mitami. Obraz tak przejmujący, że po części otępiający, bo dosadnie oddany na ekranie, nie pozwala na większe przeżycia i wysiłek u widza.

Joe to przyzwoicie zrealizowana, niewymagająca historia o filmowych ludziach z gór, ewentualnie Alaski: prostych, nieuznających autorytetów, żyjących na granicy prawa i sprawiedliwości. Soczysta w swojej brutalności i banalna w opisie jej mechanizmów. Obok smutku, który jest głównym bohaterem, i Cage'a, który przypomniał sobie, jak powinno się grać, na pierwszy plan wysuwa się postać ojca, odtworzona przez naturszczyka Gary'ego Poultera. Ten autentyczny bezdomny swoją postać zagrał tak niebezpiecznie brawurowo, że trudno określić, gdzie kończy się gra, a zaczyna życie. Życie zresztą okrutne, bo niedługo po nakręceniu filmu Poulter zmarł na ulicach Austin. Niech ten smutny epilog zaświadczy o samym filmie, w którym ludzie próbują coś zmienić, ale i tak wiemy, jak to wszystko się skończy.

W pewnym momencie projekcji Joe uczy chłopaka, jak wyrywać laski na minę twardziela. Trzeba zacisnąć zęby, przybrać cierpiący wyraz twarzy i spróbować się uśmiechnąć. Pokazać, że jest beznadziejnie, ale może jakoś to będzie. Cały film. I cały Cage - wirtuoz smutku.

Zwiastun:

Ten fragment z uczeniem miny do wyrywania lasek jest super. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że Cage w większości swoich filmów gra właśnie tylko jedną miną :D

I faktycznie wyrywa na nie laski :D

Dodaj komentarz