Wrażliwi i wściekli

Data:
Ocena recenzenta: 9/10
Artykuł zawiera spoilery!

Tematem mają być "Wściekłe psy" ale zanim o tym konkretnym filmie, słów parę o samym Tarantino. Osobiście cenię go przede wszystkim za to, że biorąc pozornie zużyte zagadnienia, wielokrotnie wcześniej wykorzystywane, tworzy nową jakość. Uwielbiam jego zabawę konwencją, humor i przedstawianie wszystkiego z przymrużeniem oka. Niezależnie czy jest to historia gangsterska, opowieść o zemście, głupowaty horror klasy Z czy film o II Wojnie Światowej. Jemu zawsze się udaje(tak, „Jackie Brown” też mi się podobało). Mimo że poruszał tak różne tematy to jego filmy zawsze przyciągały moją uwagę i dawały mi frajdę z przeżywania opowiadanej historii, jak również z wyszukiwania odniesień do szeroko pojętej kultury masowej.
Niewątpliwie w jego filmach obraz idealnie współgra z muzyką a dobór utworów zaskakuje przy każdym kolejnym filmie. Są to zazwyczaj zapomniane od lat przeboje, które dzięki Tarantino zyskują szansę na drugą młodość. Są też perełki o których istnieniu nikt by się nigdy w inny sposób nie dowiedział. Muzyka odgrywa też bardzo istotną rolę w długich niejednokrotnie dialogach. To naprawdę miły widok gdy twardziele, którzy na co dzień mordują, torturują, kroją, podpalają, kradną, porywają, wymuszają, biją i wykonują zapewne wiele innych kreatywnych czynności, są ukazani jako naprawdę wrażliwi na sztukę audiowizualną ludzie. Potrafią zapewne godzinami dyskutować o przebojach muzycznych sprzed lat jak również o klasyce kina, którą niewątpliwie znają na pamięć. Są też często ukazani w sposób, który sugeruje, że nie pasują za bardzo do swoich czasów(ale kto nie ma czasem takiego wrażenia, ja w każdym razie mam). I na pewno mają bardzo dobre serduszka a że zawód wykonują jaki wykonują to cóż, nie ich wina. Takie już uwarunkowania społeczne. Tarantino umie też świetnie dobierać obsadę. Ma talent do wyciągania niegdyś znanych aktorów z otchłani zapomnienia jak Travolta(„Pulp Fiction”) tudzież Kurt Russell(„Death Proof”). Równie dobrze wynajduje aktorskie talenty, które świat dopiero ma szanse dzięki niemu poznać jak Christoph Waltz(„Inglourious Basterds”). Można by tak długo jeszcze wymieniać ale po pierwsze, jak bym się nie starał, to nic nowego o Tarantino nie napiszę a po drugie skupmy się jednak na „Wściekłych psach”.
Debiut Tarantino to historia opowiadające o grupie przestępców, którzy przeprowadzają skok celem zagrabienia diamentów. Pomysł na fabułę prosty by nie rzec prostacki. Ale jak to jest zrobione. Mogę powiedzieć, że jest tarantinowsko jak cholera :) Zaczyna się od wytłumaczenia o czym opowiada „Like a virgin” Madonny. To mi zresztą przypomina inny film, którego tytułu niestety nie pamiętam a w którym epizodycznie pojawia się Tarantino i tłumaczy jednemu z bohaterów o co tak naprawdę chodziło w „Top Gun”. Nie ukrywam, że od tamtej pory zupełnie inaczej odbieram film Tonego Scotta(właściwie to go unikam). Ale wracając to tematu. Budżet „Wściekłych psów” duży nie był. Obsada jest genialna ale bądźmy szczerzy, o ile Harvey Keitel był już wtedy znanym i cenionym aktorem tak reszta nie bardzo. Mamy Chrisa Penna(brat Seana), jest Tim Roth, Steve Buscemi czy Michael Madsen. Nie byli oni wtedy zbyt popularni a wielka kariera była dopiero przed nimi. Przed Madsenem dalej jest :) (Przydałby mu się jakiś serial. W końcu Roth jest gwiazdą „Lie to me” a Buscemi doczekał się w końcu głównej roli i wypadł naprawdę świetnie w „Boardwalk Empire”). No zagrał jeszcze sam Tarantino ale jego epizody jakoś mnie nigdy nie urzekały. Może z wyjątkiem „Desperado” bo i żart jaki opowiedział był tak głupi że aż śmieszny, no i ginął szybko. Podobał mi się też w „Od zmierzchu do świtu” ale tam to już było coś więcej niż epizod a i rola nieźle pokręcona(ciekawe swoją drogą czy pisząc scenariusz planował obsadzić siebie w tej roli). Nie mówię, że gra źle, mówię że nie gra w ogóle. Jest zawsze bardziej sobą niż granym bohaterem ale jest pocieszny w tym co robi(mam takie dziwne wrażenie, że podobnie prezentuje się w swoich rolach Woody Allen czyli właściwie zawsze gra siebie, wiem, że to naciągane porównanie bo role i filmy przecież skrajnie różne). Znowu dygresja, głupi nawyk.
Zaczyna się od „Like a virgin” a dalej jazda bez trzymanki czyli strzelaniny, krew, przekleństwa, skakanie po wydarzeniach, retrospekcje, krew, przekleństwa, muzyka z lat siedemdziesiątych, kamera z wnętrza bagażnika (jak zawsze u Tarantino), genialnie napisane dialogi(też jak zawsze), tortury, tańczący Madsen i nie wiem czy wspominałem ale jeszcze krew i przekleństwa. I nie wiem czy to może ja przejawiam jakieś zapędy socjopatyczne ale przemoc i krew u Tarantino po prostu mnie bawi. Nie odwracam wzroku, nie drażni mnie. Weźmy „Kill Billa”. Podczas sceny gdy bohaterka ciachała przeciwników jak warzywa do sałatki mnie z twarzy nie schodził uśmiech. A znam wiele osób, które nie mogły na to patrzeć(a przecież ten fragment nawet nie był w kolorze).
„Wściekłe psy” to kawał solidnego męskiego kina(czymkolwiek owe męskie kino jest, chyba chodzi o filmy z Charlsem Bronsonem ale ja się nie znam). Lubię ten film, wracam do niego zawsze z przyjemnością i polecam. Choć wątpię żeby ktoś to przeczytał. Wiem, że jedna osoba chyba musi i tę jedną osobę chciałbym w tym miejscu z całego serca bardzo za to przeprosić ;)
Generalnie ja wiem, że to wszystko co napisałem chaotyczne strasznie jest i do tego same komunały i truizmy. Żeby to jeszcze na temat było chociaż, no ale nie można przecież mieć wszystkiego.
Aby potwierdzić to co napisałem wcześniej, dodaję link do piosenki którą uwielbiam a której bym prawdopodobnie nigdy nie usłyszał gdyby nie Tarantino:

Zwiastun: