Gruzińska polityka pamięci

Data:
Ocena recenzenta: 6/10

Gruzja żyjąc w sąsiedztwie wielkiego rosyjskiego brata musi jakoś sobie poradzić z tą niebezpieczną obecnością. Jednym ze sposobów przepracowania wojennych traum jest kino. Taką rolę odgrywały Mandarynki opowiadające o konflikcie w Abchazji na początku lat 90. Podobnie jest z Shindisi, które zabiera widzów do Osetii Południowej roku 2008.

Przywołany wcześniej film Zazy Urushadze to ewidentna inspiracja dla najnowszego dzieła Dita Tsintsadze. Schemat fabularny jest niezwykle podobny – oto cywile ratują rannych żołnierzy. Sytuacja dramatyczna jest tu jednak mniej skomplikowana, tym razem są to wyłącznie Gruzini. Trzeba ich ukryć przed siłami przeciwnika, które wbrew rządowym ustaleniom zaatakowały oddział wycofujący się w czasie zawieszenia broni. Taka optyka raczej nie służy pacyfistycznemu przesłaniu i bardzo czytelnie dzieli ludzi na dobrych i złych. Trzeba reżyserowi i scnearzyście przyznać, że czyni to po owocach, czyli zaangażowaniu po jednej ze stron konfliktu, a nie według klucza etnicznego. Jednocześnie nie da się ukryć, że miłośnicy dzielenia moralnego włosa na czworo nie mają za bardzo czego tu szukać.

Shindisi łatwo dzieli się na dwie odmienne stylistycznie części. Pierwsza to konwencjonalny dramat wojenny ze sporą dawką strzelania. Łatwo zrozumieć do jakiego efektu dążyli twórcy, chcąc uniknąć hollywoodzkiej w stylu estetyzacji przemocy poszli w kierunku większego realizmu. Jednak i tu zatrzymały ich ograniczenia budżetowe. Prawdę powiedziawszy wielka konfrontacja dwóch oddziałów wygląda nieco biednie. Zupełnie inaczej rzecz ma się z drugą częścią, bardziej kameralną, raczej rozgrywającą się we wnętrzach. Widać, że autor zdjęć Konstantin Esadze dużo lepiej radzi sobie z takim obrazowaniem niż scenami akcji. Nie ma co się dziwić, poprzednie jego realizacje, nawet jeżeli bardzo ciekawe jak Groźna matka, z kinem gatunkowym miały raczej mniej niż więcej wspólnego. Mimo wszystko Shindisi trzyma wysoki poziom realizacyjny co doskonale widać np. w scenie konfrontacji ze śmigłowcem, gdzie bardzo efektownie wykorzystano przestrzeń pozakadrową.

Jeżeli można Shindisi postawić jakiś poważny zarzut to jest nim liczba bohaterów. W ciągu niecałych dwóch godzin przez ekran przewija się cały oddział żołnierzy i spora wioska. Jest tu oczywiście główny bohater, ale postaci drugoplanowych znalazło się tyle, że trudno z kimkolwiek się utożsamić. Oczywiście to obraz w jakiś sposób korespondujący z rzeczywistością, jednak do tego gruzińskiego barszczu wpadło trochę za dużo grzybów, jakby sytuacja musiała być jak najbardziej skomplikowana. Czasami prostota działa najlepiej o czym przekonał się Zaza Urushadze, jego najbardziej minimalistyczny film ciągle jest najlepszym.

Shindisi to atrakcyjna twarz gruzińskiego kina, ale też bardzo konserwatywna. W ostatnich latach pojawili się twórcy, często wychowani lub wykształceni poza granicami kraju, którzy zaczęli dostrzegać kobiety (warto przypomnieć chociażby Moją szczęśliwą rodzinę) czy mniejszości (tegoroczny festiwalowy hit And Then We Danced). W tym kontekście uporczywe powracanie do ulubionego tematu każdego sąsiada Rosji, czyli konfliktu z nią, wydaje się bezpiecznym wyborem. Łatwo w ten sposób dostać rządową dotację, trudno powiedzieć coś naprawdę nowego. Tsintsadze nakręcił efektowny obraz wpisujący się dobrze w gruzińską politykę pamięci. Wykorzystał do tego wypracowane wcześniej rozwiązania fabularne i formalne, za co cenę płaci jego film jako autorskie dzieło. Z powtórzeń arcydzieł nie będzie.