Komediowa rewolucja

Data:
Ocena recenzenta: 8/10

Saitama to japońska prefektura bez właściwości. Region sąsiadujący z Tokio nie ma nic szczególnego, nawet dostępu do morza. Tylko ryż, cebula i mieszkania dla pracowników stolicy. Nawet symbol regionu to sierpówka – pospolicie występująca synogarlica. Mieszkańcy Saitamy nie mają zbyt wiele powodów do dumy, poza surrealistyczną miejską legendą o wyzwoleniu regionu spod tokijskiego jarzma.

Tę opowieść słyszą rodzice dziewczyny, którzy jadą wraz z córką na jej zaręczyny. Mają odbyć się w stolicy, do której Ami za wszelką cenę chce się przenieść. W czasie podróży radio snuje epicką opowieść o futurystycznej przeszłości (sic!) roku19xx, w której Tokijczycy opływają w zbytki w zamkniętej metropolii. Aby dostać się do miasta mieszkańcy okolicznych regionów muszą mieć wizy, ale nawet jeżeli je otrzymają są pariasami. Społeczność Tokio dzieli się według indeksu miejskiego – najwyższą pozycję mają ci, którzy najdłużej mieszkają w centralnych bogatych dzielnicach. Ta hierarchia znajduje swoje odbicie w prestiżowej szkole zorganizowanej według klucza pochodzenia. Przewodniczącym samorządu, ale też tyranem i jedynowładcą, jest Momoni – syn gubernatora Tokio. Jego pozycja zaczyna chwiać się kiedy ze Stanów Zjednoczonych przyjeżdża nowy uczeń Rei Asami. Postawny długowłosy młodzieniec nie tylko sprawia, że dziewczętom na sam jego widok miękną kolana, ale też rzuca wyzwanie przewodniczącemu wstawiając się za uczniami pochodzącymi z Saitamy. Nowy uczeń wychodzi zwycięsko z publicznej konfrontacji z Momoni i ten drugi odkrywa, że nowy kolega nie jest mu obojętny. Chłopięcy szkolny romans nie trwa długo, bardzo szybko okazuje się, że Rei należy do saitamskiej podziemnej organizacji, której celem jest wywalczenie zniesienia wiz. Para zaczyna się ukrywać i szuka sposobu na obalenie przebrzydłego tokijskiego rządu. Jeżeli ten zarys fabuły wydaje się chociaż w najmniejszym stopniu poważny to wyłącznie dlatego, że stężenie dziwacznych motywów jest zbyt wysokie, aby je wszystkie wymieniać.

Zabierz mnie do Saitamy nawet przez chwilę nie przypomina normalnego filmu. Fabuła jest absurdalna i występują w niej chyba wszystkie możliwe i niemożliwe zwroty akcji. Barokowość realizacji jest wręcz przytłaczająca. Kostiumy i scenografia są tak kiczowate, że aż bolą zęby. W odróżnieniu od większości głupawych filmów z Japonii ten nie pozwala swoim szaleństwom się zużyć. Po prostu czerpie z tak bezdennych pokładów dziwaczności, że bawi od początku do końca. Jest tylko jedna kwestia, w której twórcy okazali się zachowawczy. W roli Momoniego obsadzono aktorkę, a nie aktora. Fumi Nikaido oczywiście nieźle odegrała tę postać, w końcu jedną z jej pierwszych dużych ról była ta w Zabawmy się w piekle. Mimo to jak się robi yaoi to niech główne role grają mężczyźni. Poza tym reżyser wydaje się nie mieć najmniejszych oporów i pokazuje, że w jego filmie jest miejsce na wszystko. Nawet na pterodaktyle.

Hideki Takeuchi zapanował nad chaosem na planie, jednak jego obrazowi brakuje reżyserskiej precyzji znanej z produkcji Siona Sono. Przez to Zabierz mnie do Saitamy jest świetną rozrywką, ale nie wychodzi nawet o milimetr poza tę niszę. Wciąż to najśmieszniejszy obraz, jaki widziałem w tym roku. Nie pobija może pokazywanego również na Pięciu Smakach fenomenalnego Jednym cięciem, jednak robi swoją komediową robotę i to w unikatowy, wyjątkowo fantazyjny sposób.