Kot, samuraj i step

Data:
Ocena recenzenta: 7/10

Adilkhan Yerzhanov cementuje swoją pozycję głównej postaci kazachskiego kina. Produkując po dwa filmy rocznie udowadnia, że jest nie tylko przodownikiem pracy, ale też prawdziwym filmowym autorem. Żółty kot po raz kolejny pokazuje jego umiejętność budowy nowych intrygujących całości cały czas z tych samych klocków.

Kermek wychodzi z więzienia. W fedorze i hawajskiej koszuli próbuje znaleźć pracę. Przed zostaniem sklepikarzem doskonale radzącym sobie z reklamówkami „ratuje” go miejscowy policjant Bozoy. Mężczyzna chce, żeby odklejony od rzeczywistości chłopak został jego zbrojną ręką, wymuszał haracze i stosował przemoc daleko przekraczającą policyjne obowiązki.  Nie ma innego wyjścia. Nikt nie chce narażać się osobie, która jest jednocześnie gangsterem i stróżem prawa. Pozornie przypieczętowany los odwraca się, kiedy poznaje Evę. Dziewczynę zmuszoną do prostytucji, podobnie jak Kermek żyjącą w swoim świecie, łączącym się z rzeczywistością jedynie wątłymi więzami. Główny bohater ucieka w kinową fantazję, stylizuje się na Alaina Delona w Samuraju. To wiara w filmowe fabuły pozwala parze rzucić wyzwanie rzeczywistości i uciec w góry, aby tam spróbować założyć kino.

Yerzhanov nie boi się kontrastów. Nie tylko rzuca swoich niewinnych bohaterów w brudny świat, ale też mocno przeciwstawia formę treści. To najmroczniejszy jego obraz. Jest w nim każda możliwa przemoc od gwałtu, przez systemowe niewolnictwo, po morderstwa. Jednocześnie to najjaśniejsza produkcja reżysera Walki Atbaia – pełna światła i starannie skomponowanych kadrów. Żółty kot został zrealizowany tak, jakby naprawdę mówił o puszystych futrzakach, a nie o wszystkich niemiłych rzeczach, które robią sobie ludzie. Film został podzielony na rozdziały, każdy zaczyna się planszą z dziecięcym rysunkiem, jakby reżyser starał się, aby nikt nie wziął go na poważnie. Cały wysiłek inscenizacyjny idzie w kierunku ukrycia tego, jak głęboko zdegenerowany jest świat przedstawiony. Świetnie nadaje się do tego niezbyt wyszukany, slapstickowy humor. Kermek to postać wpisująca się w typ chaplinowskiego bohatera – niewinnego, szlachetnego głupka, który przypadkiem wpada w absurdalne sytuacje. Komizm nakręcany jest przez jego świętą, czystą głupotę, jednak pod śmiechem znajduje się niezgoda na rzeczywistość.

Wykorzystanie tego rodzaju humoru to obosieczny miecz. Jest grubo ciosany, więc część widowni może się od niego odbić. Trudno jednak Żółtego kota nie doceniać. W czasie jego oglądania nie sposób nie odnieść wrażenia, że Yerzhanov kocha kino i nie waha się tą miłością obnosić. Bawi się tropami gatunkowymi i nawiązaniami do konkretnych tytułów. Film drogi spotyka tu Samuraja Jean-Pierre Melvilla i Deszczową piosenkę Gene’a Kellyego. Czuć w tym postmodernistyczną ironię, która nie do końca pozwala na przyszpilenie reżyserskich intencji i skonfrontowanie ich z efektem końcowym. Mgławicowość i ironiczny nawias to cecha wyróżniająca twórcę Zarazy we wsi Karatas. Znając jego poprzednie filmy nie potrzeba napisów początkowych, żeby rozpoznać, że ten wyszedł spod jego ręki. Kompozycja kadrów przypomina tę z Łagodnej obojętności świata, powracają aktorzy znani z Walki Atbaia, akcja rozgrywa się, jak zazwyczaj, gdzieś w okolicy Karatas. Jednocześnie reżyser za każdym razem próbuje nasączyć te elementy nową treścią, co mu się zwykle udaje. Tak jest też i tym razem, chociaż oglądając Żółtego kota można trochę zatęsknić za poprzednim filmem Yerzhanova. Sportowy komediodramat był jednak czymś zupełnie niespodziewanym. Tym razem mamy do czynienia z grą bezpieczniejszą, wręcz uspokajająco przyjemną.