Wszystko o twojej matce
Naomi Kawase jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych twórczyń filmowych, nie tylko w Japonii. To także reżyserka niesamowicie nierówna, która w ciągu kilku lat potrafi zrobić zarówno fantastyczny, ciepły Kwiat wiśni i czerwoną fasolę, przejmującą Zawsze wodę i kuriozalnego, natchnionego gniota, jakim była Wizja. Prawdziwe matki znajdują się gdzieś między tymi biegunami, wyróżniają się ciekawym pomysłem i solidnym wykonaniem, ale gubią się w szczegółach, nie pozwalając tematowi w pełni wybrzmieć.
Satoko i Kiyokazu to modelowa japońska para. On pracuje w korporacji, ona zajmuje się domem i ich jedynym dzieckiem. Asato jest uroczym chłopczykiem, lubianym w przedszkolu zarówno przez kolegów, jak i opiekunki. Pierwsza rysa pojawia się kiedy kolega z grupy oskarża Asato, że ten zrzucił go z drabinki. Druga, kiedy z parą kontaktuje się biologiczna matka dziecka. Dowiadujemy się wtedy, że Satoko i Kiyokazu adoptowali chłopca, kiedy był noworodkiem. Historia prowadzona jest dwutorowo. Poznajemy zarówno okoliczności, w jakich para doszła do decyzji o przysposobieniu, jak i opowieść Hikari - nastolatki, której nieszczęśliwy romans zakończył się ciążą. Kawase nie boi się poświęcić swoim bohaterom dużo czasu. Przez to film wchodzi w różne gatunkowe buty od melodramatu, przez kino społeczne, po dramat psychologiczny. Każdy możliwy trop, który prowadzi do węzłowej dla filmu sytuacji spotkania dwóch matek: biologicznej i faktycznej opiekunki, zostaje starannie zbadany. Ta sumienność sprawia, że całość jest niespójna stylistycznie i nie najlepiej zdynamizowana. Prawdziwym matkom przydałoby się solidne przycięcie. Dwie godziny i dwadzieścia minut to zdecydowanie zbyt dużo jak na kino mimo wszystko narracyjne, a nie kontemplacyjne.
Kawase uwielbia wykuwać swoich bohaterów z marmuru. Wśród ważniejszych postaci wszystkie są nieskazitelnego charakteru. Poboczne mogą sobie pozwolić na podłość, ale reszta rezyduje na moralnym Olimpie. Co najwyżej zawodzą ich ciała, lub spycha ich stamtąd fatum. Satoko i Kiyokazu nie mogą mieć dziecka z powodów medycznych. Adoptowany Asato to prawdziwy aniołek poczęty z miłości, a jego biologiczna matka jest szlachetną, piękną dziewczyną. Aż chciałoby się, żeby pod tą fasadą było coś czarnego, ale do samego rdzenia jest tylko biały kamień. Nie oznacza to, że reżyserka An wierzy w ludzką doskonałość. Temat, na który się porwała nie jest przecież łatwy. Japonia wśród krajów rozwiniętych ma drugi najniższy wskaźnik narodzin poza małżeństwem. Tylko 2 procent. Dla porównania w Polsce to ponad ¼ (dane OECD z 2018). Samotne macierzyństwo wciąż cieszy się tam społeczną stygmatyzacją, więc przeżywany przez te dziewczyny dramat jest jak najbardziej prawdziwy. Często łączy się też z wykorzystaniem seksualnym czy prostytucją. Kawase to zauważa, jednak decyduje się zostawić społeczne tło jedynie pobieżnie naszkicowane. Trochę szkoda, ponieważ łączenie opowiadania rodzinnych historii z obserwacją nie jest dla niej nowością. Zawsze woda była w stanie zaproponować intrygujący obraz wysp Amami. Prawdziwe matki nie dają okazji podejrzeć ani świata korporacji, ani tego klasy ludowej.
Pozostaje jedynie życzyć widzom, żeby reżyserka Lasu w żałobie wróciła na ziemię. Widać, że jeszcze nie otrzeźwiała z podróży ku kinowemu oświeceniu, jaką była Wizja. Z jej talentem inscenizacyjnym i umiejętnością prowadzenia aktorów wielka mądrość nie jest potrzebna. Wystarczyłoby uważne przyglądanie się światu.
Ja to odbieram mimo wszystko jako kameralny dramat, a nie kino akcji. To mnie nawet z początku uśpiło - jak rozwiązał się wątek z przedszkolem, to pomyślałem, że trochę fejkowe te emocje i trudno mi się utożsamiać z takimi problemami. Ale scenariusz jest bardzo dobry i nie pozwala zasnąć. W film o uczuciach wplata mozaikę faktów, które widz powoli sobie uzupełnia, no i nie jest linearny. Pewnie mogło być tego więcej, ale nie musi. odsączyłbym trochę cukru z tej opowieści, ale dzięki dobrym zdjęciom i rolom nie drażniło mnie to. Bardziej mnie ciekawiło jak te postacie mają się wobec siebie i tego faktycznie bym chciał więcej - nie w sensie konfrontacji koniecznie, ale więcej odkrywania się nawzajem i pokazywania reakcji na to. Ale realizacyjnie to dobre dzieło i wystarcza, żeby się zająć przeżyciami bohaterów.
Dla mnie trochę jednak tu było wszystkiego za dużo. Szczególnie w wątku Hikari, którego początek jest przesłodzony, zwłaszcza wizualnie. Ten cukier dotyczy także konstrukcji bohaterów, bo niestety odkrywanie polega na tym, że wszyscy stają się jeszcze bardziej posągowi niż na początku.
Ja się sugerowałem tym określeniem jak szedłem na seans (przeleciałem do wniosków na szczęście), ale nie wydaje mi się trafne. To są raczej ludzie wrażliwi - czasem aż za bardzo, jeśli chodzi o awanturę w przedszkolu. W pewnym sensie to jest odwrotność Parasite - dramat i to nawet, jak słusznie mówisz, klasowy nadal jest, ale tu nie napierdzielają się do skrajności, żeby tylko była akcja i keczup.