Wyprawa po nieśmiertelność. Weylanda czy Scott’a?

Data:
Ocena recenzenta: 8/10
Artykuł zawiera spoilery!

W Prometeuszu Ridley Scott idzie swoją drogą, którą wytyczył lata temu. Tempo akcji nie przywodzi na myśl modnych ostatnio filmów z ADHD. Bez zbędnego zarzucania widza atrakcjami i wybuchami reżyser systematycznie rozbudowuje historię w tempie, które znamy z pierwszego filmu z obcym. Akcja buduje się stopniowo pozwalając nam poznać lepiej poszczególnych bohaterów, którzy nie są płascy i sztampowi, jak to często ostatnio bywa. Nie są to bohaterowie szyci na miarę mający przypodobać się poszczególnym grupom społecznym, które będą mogły się z nimi identyfikować. Jest to typowa dla filmów z serii Obcy (I-III) galeria ciekawych postaci. Dla nas nietypowych, lecz na swój sposób typowych do okoliczności w jakich przyszło im się kształtować.

Podobać może się wiele w tym filmie. Oprócz zdjęć i przekonujących, niesterylnych efektów specjalnych, także aktorstwo. Na szczególne docenienie zasługują postacie wykreowane przez Fassbendera i Theron. Android wykreowany przez tego pierwszego jest bezdyskusyjny. Jego człowiecze aspiracje i wady są wyśmienitym smaczkiem, dodatkiem do historii.

Na pochwałę zaskakuje kilka ciekawych pomysłów, które zapewne za parę lat będziemy nazywać klasycznymi jak np. automatyczna maszyna do operacji, skanujące tunele boty czy holograficzny film pokazujący ucieczkę kosmitów. Smaczków do naśladowania i powielania jest wiele co urozmaica widowisko.

Mimo, iż film ewidentnie nie jest kolejną historią o ksenomorfie, można w nim znaleźć wiele nawiązań zarówno do Obcego (i to nie tylko 1) jak i do Blade Runner’a. Choć nawiązanie do Blade Runner’a nie rzucą się w oczy od razu, to warto ich poszukać, bo to one, moim zdaniem, będą kiedyś stanowiły o wartości tego filmu. Zacznijmy jednak od nawiązań oczywistych, czyli o obcych. Mamy i obcego siedzącego w fotelu w części pierwszej i właśnie ten fotel, w którym w Prometeuszu zasiada kosmita, aby polecieć na ziemię. Mamy pojazdy transportowe jak z części drugiej, a nawet jednego komandosa, która okazuje się przeraźliwie bezradny wobec siły stworzeń z kosmosu, jak to miało miejsce w filmie Camerona. Mamy też stwory rozwijające się we wnętrznościach jak i potwory zarażające przez usta jak facehugger’y, choć tu galeria potworów jest większa.

Ponoć w jednym z wywiadów Ridley Scott rzekł, że ksenomorfy zostały serią „Alien vs Predator” tak boleśnie strywializowane, że nikogo już nie wystraszą, za to zawsze dziwiło go, że prawie nikt go nie pytał o dziwnego pilota siedzącego w dziwnym fotelu z rozerwaną klatką piersiową. Tu dostajemy jednoznaczną odpowiedź. Wiemy już, ze to nasz pilot (ten sam gatunek) zamordowany przez obcych. Tylko zmienia się jedna ważna kwestia, a mianowicie oglądając pierwszą część można było odnieść wrażenie, iż podobnie jak ludzie kosmici byli jedynie ofiarami kosmicznego pasożyta, a tu wiemy, że byli hodowcami zabitymi przez hodowane zwierzęta. W pierwszym obcym można też było, doszukując się, czepiać się jakim cudem temu obcemu dobrze było i w naszej klatce piersiowej, jak i w klatce piersiowej prastarego kosmity. Teraz mamy i tą odpowiedź, a mianowicie mamy ich geny. Historia się dopełnia.

Sporo widzów skupia się jedynie na tych, powierzchownych skojarzeniach, komentując to „nuda”, natomiast nie zauważa, że prawdziwy niepokój leży właśnie w tym, że nie jesteśmy kim jesteśmy. Nie jesteśmy już Panami świata, najwyższą formą ewolucji, jedynymi którzy opanowali siłę płomieni by pomknąć do gwiazd, a jedynie – eksperymentem, królikami doświadczalnymi, które wydostały się z klatek i stały się szkodnikiem kosmosu. To zaboli, kiedy obejrzymy ten film dokładnie i zrozumiemy sens scenariusza, w którym swój ślad zostawił też jeden ze współtwórców Lostów, w których też człowiek był tylko kosmiczną marionetką.

Ale to nie wszystko. Przyjrzyjmy się innej stronie opowieści. Cała historia ma szansę zaistnieć, bo staremu, umierającego człowiekowi zachciało się nieśmiertelności. Mało kto to zauważa, ale właśnie o to chodzi, że Weyland finansuje tą bardzo drogą wyprawę na koniec świata, bo chce dłużej żyć! Znamy to skądś? Oczywiście. Takie same intencje kierowały Roy’a i pozostałych replikantów w Blade Runner. Nawiązań jest więcej. Panna Vickers, mówi do swojego ojca, gdy zabiera rękę do której chce się przytulić, „Father” niemal w identyczny sposób jak robi to Roy do swego twórcy. Ta paralela rodzic-twórca przewija się parokrotnie, choćby w relacjach Weyland-David. Rozmowa Weylanda z kosmitą przy pomocy Davida kojarzy się z rozmową Roy’a ze swoim stwórcą. Obydwie postacie przybywają do swoich Twórców bo chcą uciec przed zbliżającą się śmiercią. Tylko tu widać poważną różnicę. W Blade Runner to my byliśmy Panami Stworzenia, tu jesteś jedynie zagubionymi dziećmi nie mającymi nawet tej pozycji siły, którą dysponował Roy. I jeszcze jedno skojarzenia mianowicie Elizabeth mogąc wrócić na ziemię czy polecieć gdziekolwiek wybiera jednak lot do swoich twórców. W Blade Runner pada podobne pytanie czemu replikanci przylatują na ziemię, gdzie jest dla nich najniebezpieczniej, mimo że mogli polecieć gdziekolwiek. Teraz już wiemy – mieli pytania. Może wreszcie poznamy odpowiedź na te pytania gdy Dr Shaw doleci na planetę twórców.

Jest jeszcze jedna ważna kwestia poruszona w filmie. Kwestia fundamentalna podtykana przed nasze oczy parę razy. Dlaczego David chowa krzyżyk Dr Shaw, a jej tak bardzo zależy, żeby jak najszybciej mieć go znowu na szyi. Jak mają się do siebie Bóg i inżynierowie?

Siła „Prometeusza” tkwi na tak głębokim poziomie, mimo że broni się już jakością wykonania, ilością gadżetów i całkiem ciekawą akcją. Nie wieszajcie psów na tym filmie, bo będzie Wam kiedyś głupio jak tym, którzy kiedyś zjechali Blade Runnera nie dostrzegając w nim fundamentalnych pytań o istotę człowieczeństwa.

Zwiastun: