Śmiej się serdecznie

Data:
Ocena recenzenta: 7/10

Nie lubię cynizmu. Podobno człowieka inteligentnego można poznać po tym, jak bardzo potrafi być złośliwy. Co innego jednak recenzować rzeczywistość z lekkim dystansem, a co innego uznać, że ma się prawo wydawać ostateczne werdykty co do stanu świata z jakiejś nieokreślonej lokalizacji poza jego granicami.

W życiu to się wcześniej czy później załamie, niszcząc iluzję, że da się wyjść poza wszystko, ale w kinie przez 1,5 godziny każdy może pozgrywać twardziela kosztem widza. Takich produkcji unikam starannie, i to nawet z pewnym bezpiecznym zapasem.

"Dobre serce" wydało mi się filmem sympatycznym, pozbawionym choćby krzty cynizmu. To wcale nie jest tak częste, więc zaryzykowałem nawet potencjalnie prostą fabułkę, jak sugerował zwiastun. W sumie czemu potrzeby emocjonalne mają być mniej warte niż potrzeby intelektu?

Wszystko się potwierdziło. To rzeczywiście niezły, sympatyczny film, ale choć jest niegłupi, to jednak pod względem oryginalności odstaje w dół od całej, dosyć wyrównanej, reszty elementów.

Czy to szkodzi? Zależy jak spojrzeć. Jestem ogromnie zadowolony, kiedy komedia zawiera coś mądrzejszego. Cokolwiek sentymentalne filmy jak "Mała Miss" (jako daleka odmiana kina rodzinnego) czy "Kelnerka" (to samo w stosunku do kina kobiecego) mają w sobie prawdziwą głębię i można je odczytywać na kilku planach. Aż chce się wrócić do kina!

"Dobre serce" jednak ma serce na dłoni. Próżno w nim szukać drugiego dna. I dlatego właśnie można go obejrzeć tylko raz, ale mieć przy tym przyjemną satysfakcję.

Jeśli się zastanowić, to jest ewidentną mieszanką nowojorsko-islandzką. Ma klimat amerykańskiego kina niezależnego (trochę Jarmusha czy Allena, choć dziś to uznani twórcy mniej lub bardziej głównego nurtu), ale zarazem dotyka milczenia, związków między ludźmi, nieporadności i prostoty, i w tym przypomina np. "Kroniki portowe" czy nawet "101 Reykjavik".

Bohaterowie są śmieszni przez przerysowanie swoich cech: młody chłopak kojarzył mi się z bardziej melancholijną wersją Eda Chigliaka z "Przystanku Alaska" - wiecznym dzieckiem zadziwionym światem, ale akceptującym go, choć żyjącym mocno za mgłą, natomiast jego stary mentor zachowywał się trochę jak Robert De Niro - pogardliwie wobec innych, a przy tym nadzwyczaj ekspresyjnie. Nie bez znaczenia są tu jego skryte, naiwne próby przełamania mizantropii.

Te ich starania i przywary, pokazane w bliskim kontraście, są wszystkim czego trzeba, żeby przez większość seansu piać ze śmiechu. Proste "Jesus, fucking, Christ!" już dawno nie brzmiało tak zabawnie, jak wtedy, gdy wypowiada to Jacques. Również delikatny Lucas chcący się odwdzięczyć szpitalowi - choćby oddaniem spermy... - zmusza do śmiechu.

I tak mogłoby być do końca, ale reżyser postanowił w którymś momencie stonować atmosferę. Dostaliśmy nadal tę samą historię, ale już bardziej na serio. I właściwie jest to największy pojedynczy błąd Dagura Káriego. Nie można się przyczepić do przebiegu wydarzeń, które odzwierciedlają trochę przemiany obu mężczyzn, a trochę mają nakreślić jakąś linię losu, natomiast gdy brakuje śmiechu, na ekranie robi się niepotrzebnie zbyt pusto.

Szkoda, bo reżyser udowodnił, że potrafi odpowiednio dawkować humor, i w żadnym momencie nie przeszkadza to widzom rozumieć, że chodzi o pokazanie żywych ludzi, a nie o tani brecht. Gdyby chociaż zostawił śmiech na przemian z innymi emocjami, doceniłbym film nawet mimo braku intelektualnej podbudowy. A tak - niepotrzebnie pozbył się największego atutu, mimo, że ten nie zaczął nawet nużyć i w obu postaciach tkwił jeszcze spory niewykorzystany potencjał do serdecznego obśmiania.

Choć w efekcie powstało połączenie komedii z dramatem, to ostatecznie oceniam "Dobre serce" głównie jako komedię. Uśmiałem się nieźle, zresztą razem z całą salą, a tego nie da się przeliczyć na zbyt prostą fabułę, nie do końca konsekwentną reżyserię czy brak zaskoczenia formą. To po prostu dobry film, który miło obejrzeć i podziękować potem ekipie za garść ciepłej, pogodnej refleksji o ludziach. Nie trzeba do tego być kinomanem.

Zwiastun:

Kiedyś Ty to zdążył napisać? :-)

Cieszę się, że mamy podobne spojrzenie na ten film. :) Mnie najbardziej zawiodło zakończenie - ale nie jego treść, tylko nagły odwrót od komedii w stronę dramatu; nie pasowało.

No przed chwilą. =}

Wyjątkowo rzadko się zdarza, że mamy podobne zdanie, ale tu się z tobą zgadzam w pełni. Zresztą dobrze bawiliśmy się oboje, to trudno żeby teraz temu zaprzeczać. =}

O, już wreszcie wiem skąd znam tego młodego chłopaka - grał też podobnego nadmiernie poważnego (i przez to strasznie śmiesznego) wrażliwego nastolatka w "Małej Miss"! Niezłe emploi, ciekaw jestem w którą stronę się rozwinie...

No proszę, a ja go zupełnie nie skojarzyłam! Nic a nic!

Dodaj komentarz