Po prostu żyj dalej

Data:
Ocena recenzenta: 7/10
Artykuł zawiera spoilery!

"Sylwia", film o Sylvii Plath, to dziwny film. Nie jestem pewna, czy dobry, ale poruszający na pewno.

Sylwia w związku z Tedem ciągle w cieniu. On jest rozpoznawalny, zbiera hołdy zakochanych czytelników (a zwłaszcza czytelniczek). Ona – na etacie uczelnianym sprawdza wypracowania studentów. On na przyjęciach, bankietach, na lunchach z dziennikarzami (a zwłaszcza z dziennikarkami). Ona – w domu z dziećmi. Nie wiem, jak mogła je kochać, przecież z jej punktu widzenia to dzieci były tym, co nie pozwalało pisać. Sylwia nad pustą kartką przy nocnej lampce, Ted znowu gdzieś baluje, za jej plecami rozdarty bachor, na którego ona już nie jest w stanie zwrócić uwagi. Czy tak to czuła?

On – zdradza ją ciągle i wypiera się. Ona – czeka na niego po 12 godzin, czasami wydzwania i sprawdza, czy jest tam, gdzie powiedział, że będzie. On – nie interesuje się zarabianiem, domem, dziećmi, Sylwią. Ona – ma to wszystko na głowie. Nigdy jej nie lubiłam, ani jako pisarki, poetki, ani jako autorki świetnych skądinąd dzienników, ale z nią współodczuwam. Tak, mogła sobie nie sprawiać dzieci z takim mężczyzną, mogła się nie pakować w tę klatkę, żelazną i obrzydliwą, bo przecież nawet nie złotą. Ponosi połowę winy – na spółkę z Tedem sama to sobie zrobiła. Ale przecież odpokutowała nie tylko za swoje winy, jeszcze za jego i cudze.

Kiedy go w końcu wyrzuca z domu i zostaje sama, zaczyna pisać. Pisać i więcej, i lepiej niż kiedykolwiek. Na współczujące uwagi Alvareza o tym, jak jej musi być ciężko, odpowiada, że to nieprawda; że nigdy wcześniej nie była tak szczęśliwa, bo nigdy tyle nie pisała. Właśnie tak. To nie miłość dała jej szczęście, tylko jej brak. Miłość nie pozwalała pisać, nie pozwalała żyć. Miłość jątrzyła depresję. Wyciągała ją z uśpienia. Na filmie widać, jak powoli depresja zasysa Sylwię. Najpierw jest słodka. Nie można pisać w szczęściu, można tylko wtedy, kiedy się cierpi. Cierpi bardziej niż normalny, przeciętny zdradzany przez partnera człowiek. Trzeba cierpieć intensywniej, żeby pisać, ergo – żeby być szczęśliwym. Ale depresja nie umie się zatrzymać. Cierpienie nie pozostaje constans. Ten słodki rozkwit cierpienia, który pozwala pisać, szybko mija. A potem już tylko się spada. I jeśli nikt w ostatniej chwili nie złapie za rękę…

"Więc co mam robić, kiedy życie staje się nie do zniesienia?", pyta Sylwia. "Po prostu żyj dalej", odpowiada Alvarez, który też próbował się zabić i też proszkami, i – jak wszyscy niedoszli za pierwszym razem – wziął za dużo, więc zwymiotował.

Sylwia szukała pomocy. Dzwoniła do przyjaciół, bo bała się być sama – zignorowali ją. Dzwoniła do lekarza –kazał jej czekać na wizytę. Rodziców najwyraźniej nie obchodziła, nawet nie wiedzieli, co się z nią dzieje. Jej mąż w tym czasie spał z inną. Gdzie są bliscy, gdzie przyjaciele, gdzie ci, którzy kochają, kiedy ich bliski umiera na depresję? Gdzie?

Dzienniki Sylwii fascynują (z poznawczego punktu widzenia), ale jej samej nie umiem polubić. Jej wiersze uważam za grafomanię. Jej "Szklany klosz"… cóż, każda inna "psychiatryczna" książka, jaką czytałam, była lepsza, a czytałam ich niemało. A jednak ten film coś ze mną zrobił. Jeszcze nie wiem co.

A mnie "Szklany klosz" rozjechał na placek. W przeciwieństwie do tej książki film o Sylwii Plath jakoś mnie nie przekonał.

Właściwie mogę powiedzieć podobnie - "Szklany klosz" to książka ważna (choć w moim przypadku trochę przez skojarzenie) i na pewno literacko udana, z jasno określoną atmosferą i - co najważniejsze - bohaterką, natomiast film to kolejny biografioł, jakich dużo.

Cierpią one na niezdolność do skupienia się na czymś, próbują oddać za dużo i przez to tracą artystyczny wyraz na rzecz obsesji opowiedzenia jak najwięcej z życia bohatera/ki. Powstaje tylko fabularny bryk z życia...

Mnie rozjechały książki Lauveng, a zanim wyszły - "Biały pokój" Lori Schiller.
A film generalnie taki sobie, para głównych aktorów ciągnie ocenę w górę. Bardziej niż film rozjeżdża mnie postać tej kobiety. I to tak jakoś dziwnie, bo przecież jej nie lubię...

Mnie ten film nie zachywcił natomiast, a już Gwyneth w roli Sylvii uważam za świętokradztwo ;)

Dodaj komentarz