The Story of Film – Odyseja filmowa (2011)

The Story of Film: An Odyssey
Reżyseria: Mark Cousins
Scenariusz:

900 minut najprawdziwszej filmowej magii – to efekt wieloletniej pracy Marka Cousinsa, reżysera, krytyka filmowego i człowieka, którego serce najmocniej bije w kinie. The Story of Film – odyseja filmowa to, jak nazwa wskazuje, projekt przyglądający się rozwojowi kinematografii. Jego niezwykłość polega na tym, że stworzył go ktoś, kto język kina ma w małym palcu i doskonale go rozumie, a właściwie – mówi nim. (nowehoryzonty.pl)

Obsada:

Trudno mi ocenić całość, bo na razie sięgnęłam tylko po próbkę - odcinek 3 i 4 (no, niestety, nowohoryzontowy kalendarz jest mało elastyczny - chce się obejrzeć wszystko albo niemal wszystko). Raczej dla widza, który przynajmniej odrobinę orientuje się w historii kina. Ci, którzy orientują się więcej niż odrobinę, mogą ziewać - momentami powierzchownie i na skróty, ale przy takiej ilości materiału chyba nie dało się inaczej.

Ja mam wrażenie, że to co nazwałaś skrótowością wynika z trzymania się wybranego tematu, strony, od której reżyser przedstawia historię kina. Rzeczywiście o wielu osobach czy filmach pojawiają się tylko krótkie wzmianki - bo są one potrzebne tylko jako przykłady do zilustrowania zjawiska. Jeśli nas zaintrygują, możemy poszukać informacji gdzie indziej.

Na podstawie odcinków 1-2: Wiedza o historii dosyć unikalna, dla mnie bardzo ciekawa, ale sam sposób kręcenia własnych ujęć, sposób narracji (monotonia głosu, powtórzenia) naprawdę słaby. Jedna moja przyjaciółka, fascynatka kina, zamierza sobie kupić DVD, druga po prostu zasnęła na seansie, a ja pośrodku - warto zapamiętać skąd się wzięły różne elementy kinowego abecadła, bo lubię także kuchnię filmową, ale nudno mi było ewidentnie.

Po pierwszych trzech odcinkach nie rozumiem szumu wokół tej serii. Przede wszystkim dlatego, że deklaracja "pisania nowej historii kina" (cytat niedokładny) pozostaje niespełniona, a narracja wciąż jest bardzo amerykocentryczna. Godzina na Hollywood, druga na resztę świata, z czego lwia część poświęcona filmom Ozu późniejszym o dwie dekady. Do tego żenujące metafory (Fabryka Snów niczem szklana bombka). Ogląda się przyjemnie, ale wartość informacyjna wątpliwa.

Odrobinę inaczej to odbieram. Nie da się przeoczyć roli kina amerykańskiego w rozwoju kina, pominięcie go to by była kpina, bo to przecież tam nastąpił najdynamiczniejszy rozwój technik filmowych. Cousins musi to odnotowywać, ale wyraźnie mu się to nie podoba i dlatego, gdzie może, wtrąca przykłady z innych kinematografii, często nieco na siłę (chińskie kino nieme, o którym opowiada, jest bardzo ciekawe, ale nie czarujmy się jego impact factor w historii rozwoju kina był znikomy). No i co rusz przypomina o tym, jak to tak naprawdę ten hollywood jest pusty, żeby broń Boże nikt nie pomyślał, że mu się podoba. Tu się zgadzam - ta powracająca bombka to najbardziej żenujący element serii.

Ale wtedy gdy Cousins odpuszcza sobie ocenianie, a skupia się na opisywaniu rozwoju technik, jest bardzo ciekawie. Dla mnie miało to sporą wartość informacyjną, w szczególności na przykład takie pomysły jak wykorzystanie "filmu o strażakach" i pokazywanie jak zmieniano patenty narracyjne w kolejnych filmach itp.

Jeżeli chodzi o prezentację technik filmowych, to też nie mam temu filmowi nic do zarzucenia. Za to kiedy Cousins mówi o historii kina, to zaczynają się schody. Po pierwsze ma ramy czasowe, których się trzyma tylko wtedy, gdy mu się to podoba, po drugie niektóre wątki są tak niepociągnięte, że nie mogę obok tego przejść obojętnie. Mówienie o ekspresjonizmie niemieckim i ilustrowanie go amerykańskim Murnauem (dobrze, że nie tylko)? O filmie górskim, czy Neue Sachlichkeit, Cousins się nawet nie zająknął. Formuła tej serii jest taka, że ma godzinę na przedstawienie jakiegoś tematu, więc wolałbym żeby to zrobił porządnie, a nie organizował wycieczki do Japonii lat 50. Odniosłem wrażenie, że o Hollywood opowiada dość rzetelnie, o całej reszcie świata nieco mniej.

Pytanie zasadnicze jest takie: co jest ważniejszym filmem w historii kina, wybitne, nowatorskiej dzieło... o którym mało kto słyszał, czy film bez większych ambicji, którego pojedyncza scena, czy przypadkowy pomysł wpłynął na całe pokolenia twórców? Jeśli stawiamy sobie za cel pisanie nowej historii kina, to chyba trzeba zacząć od odpowiedzi na to pytanie.

Myślisz, że jest dobra odpowiedź na to pytanie? Cousins na nie nie odpowiada. Miesza te dwa podejścia, z jednej strony mówi o rozwiązaniach, które miały wpływ na rozwój kinematografii, z drugiej o zapomnianych, a właściwie nieznanych w danym miejscu, twórcach i ich dziełach.

Rzeczywiście jest niekonsekwentny, tym niemniej wydaje mi się, że częścią tego "pisania nowej historii kina" jest właśnie sugestia, że należy przewartościować pewne filmy. Cousins wartościuje i ocenia, mówi wprost, że Casablanca nie jest klasykiem, a Ozu jest, co jak rozumiem jest rodzajem odpowiedzi na postawione przeze mnie pytanie.

Ale w sumie myślę że nie jest takie ważne, czy Cousins ma rację czy nie i czy jest konsekwentny czy nie. Najistotniejsze, że film prowokuje do dyskusji; wnioski każdy sobie wyciągnie na własną rękę.

A ja zrozumiałam, że Cousins definiuje "klasykę" i "romantyzm" w kinie tak jak klasycyzm oraz romantyzm i barok w historii sztuki...

A bombkę (czyli, nawiązując do wstępu do serialu, bańkę) postrzegam jako metaforę kina w ogóle. Służy do pokazania nie tylko tego, że kino daje nam kruchy, nietrwały obraz, który może być tylko wydmuszką, ale przy okazji także, że jest to obraz zniekształcony.

Dla mnie fakt, że serial jest autorskim dokonaniem Cousinsa, którego sam jest narratorem itd. oznacza, że nie musi usiłować pokazywać "pełnego obrazu" i tudzież ściśle trzymać się jakiegoś schematu. Akceptuję, że jest to subiektywna historia kina, z której mogę wyciągnąć dla siebie to, co mnie zainteresuje. Dla mnie jest też (jak na razie - jestem przy siódmym odcinku) bardzo inspirujący.

Co mnie czasem drażni, to maniera pokazywania kolejnych miejsc typu "tu kiedyś stał dom, w którym kiedyś mieszkał...", ale rozumiem, że to jest właśnie wkład autora - najwyraźniej dla niego pielgrzymka w takie miejsca jest ważna.

Tak, to pokazywanie domów jest zupełnie zbędne. Wygląda to tak, jakby jedynym uzasadnieniem była chęć zaliczenia wycieczek przez Cousinsa :)

Zauważyłem jeden efekt oglądania tego serialu - zaczynam inaczej patrzeć na filmy, zwracać uwagę na miejsce ustawienia kamery, to gdzie bohaterowie patrzą itp. Właściwie to mam nadzieję, że mi to przejdzie, bo wolałbym się całkiem zanurzyć w filmowej historii :)

Na dodatek te wycieczki są nieudane, dom Renoirów w remoncie, studio Hitchcocka wyburzone. Dobrze, że postawili tam chociaż rzeźbę, to Cousins mógł się ponapawać zajebistością porównania Hitcha do Buddy.
Obejrzę Odyseję filmową do końca, ale facet jest niekiedy irytujący.

No, moją uwagę zwróciło właśnie to, że często nawet nie ma już tego budynku, o którym mowa.

Ale remontowany dom Renoirów został przynajmniej świadomie wykorzystany, bo pokazanie części zakrytej siatką (jak welonem) a potem części odsłoniętej nawiązywało do treści komentarza w tym momencie :)

Ciężko to ocenić. Z jednej strony bezsporne źródło wiedzy. Z drugiej... niestety, chyba nie było odcinka, który by mnie nie denerwował. Akceptuję subiektywność spojrzenia, ale wiele powiązań jest naciąganych a filmowych wyborów wątpliwych. Dla ilustracji niech posłuży odcinek bodajże 14, w którym Cousins analizuje filmowy postmodernizm lat 90-tych i po szybkim przeskoczeniu nad Tarantino, Stone'm i braćmi Coen i zadziwiającym niewspomnieniu o "Dzikości serca" Lyncha, znajduje nagle co najmniej 10 minut (a może i więcej) na skrupulatną analizę dwóch wielkich dzieł (wg słów reżysera) lat 90-tych, czyli "Robocopa" i Żołnierzy kosmosu" Paula Verhoevena. Panie Cousins, serio?

Mnie bardziej przeszkadzała podpatrzona z historii sztuki (a zwłaszcza literatury) sinusoida. Kolejne dekady muszą ze sobą koniecznie kontrastować, więc selekcja filmów jest podporządkowana budowaniu opozycji. Z tego powodu Fellini jest u Cousinsa przedstawicielem kina wewnętrznego (gdzie tematem jest autor) i stoi w kontrze wobec widowiskowego "zewnętrznego" filmu. Co z tego, że w tej drugiej grupie zmieściłby się równie dobrze ;) Odniosłem wrażenie, że w przypadku "Odysei filmowej" mamy do czynienie nie z szukaniem wzorów w zastanym materiale, a obróbką materiału do istniejącego schematu.

No ale tego się nie dało całkowicie uniknąć, bo nie byłoby żadnej odysei :)

Albo by była prawdziwa odyseja, a nie niedzielny spływ kajakiem ;)

aiczka
doktorpueblo
inheracil
yo
yo
lamijka
idefiks
kocio
psubrat
Afonia
dmch